Kolejny erotyk od jednego z twórców filmowej trylogii "365 dni" nie jest produkcją, na którą czekałem z niecierpliwością. Adaptacje książek Blanki Lipińskiej uważam za jedne z najgorszych seansów w życiu. Jednak byłem nieco ciekawy, jak poradzi sobie reżyser Tomasz Mandes bez ciężaru trzech powieści o Laurze i Massimie. Cóż, nie jest aż tak źle. "Heaven in Hell" nie jest dobrym filmem, ale w przeciwieństwie do "365 dni" przynajmniej jest to film, a nie koktajl teledysków i klipów z kina dla dorosłych.
Pretekstowa fabuła skupia się na romansie Olgi (Magdalena Boczarska) i Maxa (Simone Susinna, znany z roli Nacho w sequelach "365 dni"). Ona jest czterdziestokilkuletnią sędzią, majętną i szanowaną w swoim środowisku. On ma piętnaście lat mniej, prowadzi z kumplem szkołę kitesurfingu i mieszka w przyczepie na plaży. Co najważniejsze, Olga prowadzi sprawę, w której jednym ze świadków jest Max. Sprawy komplikują się, gdy między kochanków wchodzi dawno niewidziana córka kobiety, zbuntowana Maja (Katarzyna Sawczuk).
Film od początku wydaje się lepszym bratem "365 dni". Narracja jest płynniejsza (chociaż im dalej w las, tym więcej z nią problemów), sceny seksu mniej wulgarne, otoczka fabularna nie wypada tak oburzająco, a aktorzy potrafią z gracją sprzedać czerstwe dowcipy w dialogach. Niestety, Mandes znów ma problem z konfliktami. "365 dni" nie działało, bo poza toksyczną miłością i kolejnymi zbliżeniami niewiele się tam działo.
W "Heaven in Hell" pierwszy punkt zwrotny następuje o wiele za późno, prawdę mówiąc jest łatwy do przewidzenia, ale nie zmienia to faktu, że znacznie zaognia sytuację. Był romans, a nagle robią się z tego "Trudne sprawy". I co teraz? I nic.
Niby coś tli się gdzieś tam na trzecim planie, ale Mandesa od rzucania kłód pod nogi swych bohaterów bardziej interesuje robienie kolejnych sklejek montażowych. Skoki ze spadochronem, kitesurfing, namiętny seks na plaży, ładne widoki, ładne wnętrza, ładni ludzie, nieco kiczowata muzyka w tle – tutaj czuje się idealnie. Niestety, cierpi na tym konstrukcja filmu, bo każdy konflikt, który pojawia się i daje nadzieję na ciekawe rozwinięcie, zaraz znika.
W pewnym momencie zagrożona zostaje praca Olgi. W tej samej scenie Iwo (Janusz Chabior), jej przełożony, najbliższy przyjaciel i osobisty Wujek Dobra Rada, wpada na pomysł, jak wyjść z kłopotliwej sytuacji. Cięcie i okazuje się, że już jest po problemie. W ogóle Iwo najwięcej tutaj działa. Rozwiązuje kłopoty Olgi, swata ją z Maksem, po smutnym spojrzeniu, wie, że coś jest nie tak. To najlepsza postać w filmie, a Chabior w tej roli jest wspaniały i przeuroczy. Tyle że to nie jest film o nim.
Ginie w tym wszystkim trudna relacja Olgi z córką. Gdy w końcu dochodzi między nimi do konfrontacji, wypada ona histerycznie i niewiarygodnie. Także w romansie kobiety z Maksem brak napięcia i namiętności. Sceny ich intymnych schadzek są dobrze nakręcone, ale jednocześnie chłodne. W erotyku głupotki scenariuszowe można wybaczyć. Kłują jednak w historii rodzinnej, szczególnie tak trudnej, jak ta Olgi i Mai. W "Heaven in Hell" erotyka jest dosadna, a emocje pozbawione intymności. Tyle że hej, startowaliśmy od poziomu filmowej adaptacji Blanki Lipińskiej. Mandes zrobił ogromny krok do przodu. Może jego kolejny film będzie w pełni udany?
4/10
"Heaven in Hell", reż. Tomasz Mandes, Polska 2023, dystrybucja: Monolith Films, premiera kinowa: 10 lutego 2023 roku.