Gdzie znajduje się granica obyczajności?
"Wojna domowa", reż. Stephan Elliott, Wielka Brytania/Kanada 2008, Best Film, premiera 28 sierpnia 2009 roku.
"Wojna domowa" z niewielkiego, warszawskiego M-4 wyemigrowała na angielską prowincję lat dwudziestych XX wieku wzbogacona o cały arsenał językowych szrapneli i słownych granatów.
Na wstępie mam złą wiadomość dla tych, którzy liczyli, że ktoś zainspirowany zbliżającą się premierą Janosika postawił na reanimację innego głośnego, polskiego serialu i 28 sierpnia 2009 roku Kamińscy z Jankowskimi na powrót wywołają Wojnę Domową. Otóż nie wywołają, przynajmniej nie Jankowscy i nie Kamińscy. Wojen w filmie Stephana Elliotta - zdobywcy Oscara za "Priscillę, królową pustyni" - będzie jednak co niemiara.
Ta najważniejsza rozegra się na linii synowa - teściowa, lecz w jej tle pobrzmiewać będą echa walki klas, Nowego i Starego Świata, a także wciąż słyszalny, choć konsekwentnie zagłuszany atmosferą "ryczących lat dwudziestych" huk moździerzy na frontach I wojny światowej. Posiadłość rodziny Whittakerów to góra prochu, która zajmie się od iskier krzesanych przez ironiczne przepychanki Larity (Jessica Biel), amerykanki poślubionej przez jedynego dziedzica - Johna, oraz jego apodyktycznej matki Pani Whittaker (Kristin Scott Thomas).
Motoryzacja, kubizm, tango, moda z wybiegów, reprezentowane przez Laritę staną w słowne szranki z tradycją, ojcowizną (choć w tym wypadku raczej matecznikiem), malarstwem rodzajowym i pruderią, których ostoją jest Whittakerowa,. Starciu dwóch heroin sekundował będzie ze swoim firmowym, miarkowanym cynizmem Colin Firth w roli Pana Whittakera.
Celowo nie wspominam powyżej o granym przez Bena Barnesa - Johnie, którego nieodpowiedzialnie zawarte małżeństwo powoduje całą lawinę zdarzeń, gdyż jego bohater bardziej jest niż działa ustępując miejsca kobietom, zaś sam aktor, którego oglądaliśmy w roli księcia Kaspiana w "Opowieściach z Narnii" i zobaczymy, w roli tytułowej, w nadchodzącym wielkimi krokami "Dorianie Grayu", bardziej ozdabia niż gra, przywodząc na myśl wczesne kreacje Keanu Reevesa.
"Wojna domowa" to tragifarsa, w której komizm wybrzmiewa wyraźnie w staccato bon motów i słownych zaczepek, dramat zaś wygrany jest subtelnie, wprowadzając dysonans, lecz nie psując zabawy. W tym kontekście tytułowy "lekki obyczaj" (tytuł oryginału: "Easy Virtue") jest więc nie tyle kategorycznym sądem na temat skandalicznego zachowania Larity, ale poligonem - próbą negocjacji na gruncie lat dwudziestych, tego gdzie znajduje się granica obyczajności i jak daleko trzeba ją przesunąć, by nie popaść w bigoterię.
Za produkcję "Wojny domowej" odpowiada niedawno reaktywowane studio Ealing, w którego halach zrodziły się najlepsze angielskiego komedie, takie jak "Szlachectwo zobowiązuje" czy "Jak zabić starszą Panią". "Wojna domowa" przekonuje, że ekipie z Ealing warto dać kredyt zaufania, a Colin Firth ma szansę stać się dla nich tym kim był Alec Guinness (odtwórca m.in. roli Obiego Wan-Kenobiego w "Gwiezdnych wojnach") w latach pięćdziesiątych XX wieku.
Dlatego, wbrew Philipowi, który odbierając zaproszenie zaadresowane "do Pani i Pana Whittaker" mówi: "To do mamy", mogę z czystym sumieniem powiedzieć: Panie Whittaker ten film jest również dla Pana.
6,5/10