"Gagarin" [recenzja]: Gagarinowi. Naród
12. kwietnia 1961 roku człowiek po raz pierwszy odbył lot wokół orbity okołoziemskiej i obserwował nasz glob z perspektywy kosmosu. Radziecki kosmonauta Jurij Gagarin stał się symbolem zwycięstwa nad Stanami Zjednoczonymi w trwającej wtedy zimnej wojnie. Dla całego bloku wschodniego był nie tylko bohaterem, ale także ikoną. I jak do tej pory nie doczekał się filmowej biografii. Teraz zyskał od razu filmowy marmurowy pomnik.
Ponoć scenariusz do filmu "Gagarin", nad którym pracował między innymi reżyser Paweł Parchomienko z producentem Olegiem Kapanetsem, był pierwszym w pełni zaakceptowanym przez rodzinę sowieckiego kosmonauty. Z tego też powodu nie powstał wcześniej żaden inny film na temat Gagarina. Pracujący w Hollywood Kapanets stwierdził, że czas przerwać ignorancje Amerykanów, żyjących w przekonaniu, że pierwszym człowiekiem w kosmosie był obywatel Stanów Zjednoczonych. I tak powstała laurka w iście hollywoodzkim stylu z wszelkimi tego dobrymi i złymi konsekwencjami.
Główna akcja filmu rozgrywa się w ciągu jednego dnia - 12 kwietnia 1961 roku, ukazując przygotowania do lotu i sam lot Gagarina. Słynne 108 minut w kosmosie (tyle zresztą trwa też film Parchomienki). Jest to jednak punkt wyjścia do retrospekcji, ukazujących życie "pierwszego człowieka w kosmosie": jego dzieciństwo w ubogiej wsi okupowanej przez Niemców w czasie wojny, szkołę lotniczą, służbę wojskową, spotkanie z przyszłą żoną i w końcu trening, który wyłonił radzieckich kosmonautów.
Debiutujący filmem "Gagarin" Paweł Parchomienko do tej pory zajmował się (z powodzeniem zresztą) scenografią. Pracował m.in. przy głośnym "Ładunku 200". Dotychczasowe doświadczenie zawodowe widać w jego najnowszym filmie, który doskonale odtwarza realia lat 60. w Związku Radzieckim. Parchomienko tworzy po części rosyjskich "Mad Men" w wersji filmowej, ze skrupulatnie odtworzonym wystrojem wnętrz i modą. Przy tym wszystkim jednak kuleje akcja, która staje się jedynie pretekstem do wystawienia pomnika narodowemu bohaterowi. Bez wgłębiania się w zbytnie niuanse psychologiczne, skacząc z jednego etapu życia do kolejnego. A wszystko podbija dodatkowo pompatyczna muzyka George'a Kallisa.
Gdy w trakcie seansu rosło we mnie rozczarowanie, zadałam sobie jednak pytanie: skoro Stany Zjednoczone mogą, to czemu odmawiać temu Rosjanom. W Hollywood powstało wiele udanych filmów biograficznych, a jeszcze więcej nieudanych. Niekiedy i owe nieudane, pomnikowe również są potrzebne dla społecznej świadomości. "Gagarin" to nie tyle laurka, co marmurowy pomnik raz w stylu radzieckich filmów propagandowych, innym razem w stylu hollywoodzkich, ale nie ogląda się go źle. Wręcz przeciwnie, jak pewnie niejedną tego typu superprodukcję z Kalifornii wycelowaną w amerykański patriotyzm.
Szkoda tylko samego Gagarina, w wydaniu ładniutkiego, acz mdłego Jarosława Żalnina, bo zasłużył jednak na porządną historię zamiast monumentu. Ostatecznie bowiem najbardziej intryguje postać Sergieja Korolowa, "głównego konstruktora", o którym informację ZSRR długo trzymało w tajemnicy. Chętnie obejrzałabym kiedyś jego historię. Niekoniecznie filmowy pomnik.
5/10
---------------------------------------------------------------------------------------
"Gagarin", reż. Pavel Parkhomenko, Rosja 2013, dystrybucja: Kino Świat International, premiera kinowa: 30 maja 2014.
--------------------------------------------------------------------------------------
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!