Bohaterka filmu Babaka Jalaliego, młoda Afganka, która wyemigrowała z kraju, raczej z konieczności, niż po to, aby przeżyć swój american dream, cały czas znajduje się pod ostrzałem pytań. Nie czuje się z tym zbyt komfortowo, a za odpowiedzi najchętniej posłużyłyby jej sentencje z chińskich ciasteczek z wróżbą, które sama układa w ramach pracy. Wyobrażam sobie, że w mojej wróżbie mogłyby znaleźć się słowa: "Niedługo zobaczysz dobry film". Po seansie "Fremont" uznałbym, że się ona spełniła.
Film Jalaliego opowiada przede wszystkim o doświadczeniu uchodźczym i związanymi z nim konsekwencjami. Z jednej strony to próba ułożenia sobie życia na nowo i skorzystania z szansy, którą dostało się od losu. Jednocześnie film ukazuje tęsknotę, wstyd oraz obawę o zdrowie i życie bliskich, którzy zostali w ojczyźnie. Autentyzm przedstawionej historii dodaje także z fakt, że reżyser i wcielająca się w rolę Donyi debiutantka Anaita Wali Zada naprawdę opuścili swoje kraje urodzenia. O ile Jalali wyemigrował z Iranu w dość wczesnym wieku, o tyle kobieta była zmuszona do tego, by opuścić Afganistan przed czterema laty. Jako dziennikarka stała się celem dla talibów, kiedy przejęli władzę w kraju.
Wydaje się, że ekranowa Donya dzieli z nią podobne doświadczenia. Dwudziestokilkuletnia kobieta pracowała jako tłumaczka dla amerykańskiej armii w Afganistanie, co pozwoliło jej na legalny wyjazd do Stanów Zjednoczonych, gdy obawiała się o swoje życie. Trafiła do kalifornijskiego Fremont, nazywanego Małym Kabulem z uwagi na mieszkającą tam liczną społeczność afgańską. Przez kilka lat było ono wybierane najszczęśliwszym miastem w Ameryce. Tyle że tego szczęścia w filmie Jalaliego nie widać. Bo trudno w tych kategoriach traktować pracę w fabryce chińskich ciasteczek z wróżbą, nawet jeżeli wykonuje się tę w założeniu najbardziej kreatywną część, jaką jest wymyślanie kolejnych sentencji. Mimo względnej stabilizacji Donya pogrąża się w depresji, którą podbijają czarno-białe zdjęcia Laury Valladao.
Młoda kobieta żyje między przeszłością a przyszłością, kompletnie nie radząc sobie z tym, co tu i teraz. Cierpi na bezsenność, z której wyprowadzić ma ją psychiatra (świetny epizod Gregga Turkingtona) w ramach swojej działalności pro bono. Co ciekawe, jego metodą leczenia nie są wcale tabletki, a powieść Jacka Londona "Biały kieł", pozwalająca według mężczyzny na rozwiązanie niemal wszystkich życiowych problemów. Metoda to może kontrowersyjna, ale finalnie w pewnym sensie skuteczna, bo Donya postanawia przynajmniej dać sobie szansę, umieszczając w jednej z wróżb swój numer telefonu. Rozczulający jest epizod z udziałem Jeremy’ego Allena White’a, gwiazdy serialu "The Bear".
Trudno nie dostrzec w tym filmie wyraźnych inspiracji kinem Jima Jarmuscha, począwszy od jego wczesnych fabuł, a kończąc na wybitnym "Patersonie". Niektórych będzie pewnie to irytowało, mnie natomiast zaciekawiło jak reżyser z zewnątrz, jakim jest mieszkający w Europie Jalali, odnalazł się w formule amerykańskiego indie. Bo właśnie z kinem niezależnym w dobrym znaczeniu tych słów, głównie pod względem estetycznym, kojarzy mi się,"Fremont". Monotonia tego filmu nie jest wcale jego wadą, ale sprawia, że jeszcze bardziej poczujemy to, z czym zmaga się główna bohaterka. Jej samotność, depresję i nieśmiałą walkę o siebie.
7/10
"Fremont", reż. Babak Jalali, USA 2023, dystrybucja: Żółty Szalik, premiera kinowa: 24 stycznia 2025 roku.