"Frank" [recenzja]: Szaleństwo i terapia
"Frank" Lenny'ego Abrahamsona to opowieść o muzyce rockowej: o barwnym szaleństwie i twórczej energii, ale i o leżących u ich podstaw traumach, o bólu, który jest ceną, jaką płaci się za talent i oryginalność.
Ten przewrotny komediodramat stanowi połączenie "Oto Spinal Tap" i "Rain Mana". W teorii mieszanka ta powinna być groteskowa i niestrawna, w praktyce daje jednak film naprawdę fascynujący.
Frank (Michael Fassbender), lider indie rockowego zespołu Soronprfbs, to chodząca klisza ekscentrycznego geniusza. Potrafi napisać piosenkę w oparciu o najbardziej błahe obserwacje i zaśpiewać ją z hipnotyzującym zaangażowaniem. Cały czas ukrywa twarz za gigantyczną kulą z papier-mâché - sztuczną głową, której nie zdejmuje nawet podczas jedzenia i kąpieli. Jego koledzy i koleżanki z zespołu również są szaleni jak Kapelusznik. Na tę kolorową zbieraninę patrzymy oczami młodego Jona (Domhnall Gleeson), aspirującego muzyka, który dostaje w Soronprfbs miejsce klawiszowca.
Przez pierwszą połowę "Frank" wygląda jak banalna opowieść o pogoni za marzeniami, dojrzewaniu i samorealizacji, jak ubogi, choć niepozbawiony uroku krewny "U progu sławy". Jon zapoznaje się z zespołem, staje się coraz bardziej odważny, wygłasza aforyzmy o połyskujących na dnie podświadomości perłach. Film zmienia niespodziewanie kurs w drugiej połowie, kiedy wszystkie te schematy zostają złamane, a stereotypy - wyśmiane. Bohaterowie okazują się bardziej skomplikowani, niż mogło się to wydawać, stawką nie jest już sukces, tylko odkupienie.
W symetryczny sposób ułożeni są względem siebie także główni bohaterowie: Frank i Jon. Ten pierwszy jest urodzonym artystą - skrajnie idiosynkratycznym, niepotrafiącym się sprzedać nawet, gdyby chciał. Ten drugi pragnie być artystą, ale jest tylko ambitnym nerdem, który poszedłby na wiele kompromisów i skrzywdziłby wiele osób, aby stać się wreszcie sławnym. Historia tych dwóch muzyków z czasem zmienia się w przypowieść o wybitnym indywidualiście i jego zazdrosnym apostole. Apostole, którego ewangelią są wrzucane na YouTube'a nagrania z prób i egzaltowane statusy na Twitterze.
Tym, co nadaje złamanemu na dwie odrębne części "Frankowi" emocjonalnej spójności, jest rola Fassbendera. Ukryty za gigantyczną maską, gra za pomocą miękkiego głosu i sztywnych gestów. Jego spokój budzi na zmianę sympatię i lęk - przypomina marionetkę, która w każdej chwili może zaplątać się we własne sznurki. Jego pozbawiona ostentacji pewność siebie wydaje się krucha - i rzeczywiście, bohatera łamie wreszcie depresja. Scena, w której udaje się mu odzyskać równowagę i wrócić do pionu, przynosi nieoczekiwaną porcję wzruszeń. Stanowi również wspaniały hołd dla muzyki rockowej - niszy, w której mogą realizować się tacy dziwacy jak Frank.
7,5/10
---------------------------------------------------------------------------------------
"Frank", reż. Lenny Abrahamson, Wielka Brytania, Irlandia 2014, dystrybucja: Gutek Film, premiera kinowa: 11 lipca 2014 roku.
--------------------------------------------------------------------------------------
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!