Faceci górą!
"Śluby panieńskie", reż. Filip Bajon, Polska 2010, dystrybucja: Kino Świat, premiera kinowa: 8 października 2010
Przyznaję: nigdy nie podejrzewałam nawet, że kiedyś to powiem, ale... faceci górą. Przynajmniej u Fredry (historia) i Bajona (aktorzy). "Śluby panieńskie" to całkiem udana adaptacja komedii Aleksandra Fredry, która pomimo nagromadzenia gadżetów pomysłowych i filmowych, nie wciąga. Ogląda się ją jak ładne cacko, ale bez emocji. Najjaśniejszym punktem pozostaje przede wszystkim męskie trio w wykonaniu Roberta Więckiewicza, Macieja Stuhra i Borysa Szyca. To istne cacuszko niepotrzebujące żadnych specjalnych dodatków.
Kilka lat temu (wolę sama przed sobą nie przyznawać, że to już dziesięć lat) przeżyliśmy falę adaptacji filmowych. Z marketingowego punktu widzenia okazało się to strzałem w dziesiątkę. Przynajmniej na jakiś czas. Wiadomo, "Ogniem i mieczem", "Przedwiośnie", "Starą baśń" i inne lektury młodzież w szkole "przerobić" musi, a skoro można zobaczyć film... Zaczęło się nieźle, było coraz gorzej. Miejmy nadzieję, że "Śluby panieńskie" nie zwiastują kolejnej fali adaptacji lektur szkolnych. Filip Bajon już w "Przedwiośniu" pokazał, że adaptując, myśli o młodym odbiorcy. Jego filmowej wersji powieści Żeromskiego, choć wiele można zarzucić, z pewnością trudno odmówić świeżości (a przynajmniej próby jej osiągnięcia). W przypadku sztuki Aleksandra Fredry Bajon nie tylko myśli o młodej widowni, ale wręcz mruga do niej okiem.
Dla tych, których ominęła lekcja z Fredry. "Śluby panieńskie" rozgrywają się w 1825 roku w Galicji. Klara i Aniela wolą rodziny mają wkrótce wyjść za mąż za Gustawa, chłoptasia z Warszawy i nierozgarniętego Albina. Panny w przypływie buntu postanawiają przyrzec sobie nawzajem nigdy nie wyjść za mąż, a "ród męski nienawidzić". Reszta to mistrzowskie, Fredrowskie rozgrywki towarzyskie ujawniające wady ludzkie, polską obyczajowość i mentalność.
Filip Bajon do adaptacji podszedł odważnie. Połączył klasyczną formę (z pięknymi kostiumami i wnętrzami) ze współczesnym planem filmowym. Jedna przestrzeń filmowa łączy się z drugą. I tak aktorzy-postaci rozmawiają przez komórki, wplatając nieoczekiwanie w fredrowskie wersy współczesne sformułowania, a obok pięknej porcelany stawiają plastikowe kubeczki z kawą. Bajon bawi się materiałem, który dostarcza mu sztuka Fredry, starając się udowodnić, że jest on wciąż aktualny (to się udaje) i zabawny (z tym jest już problem). Pomysł przeplatania dwóch światów przedstawionych był może ciekawy, jednak niekiedy gmatwa akcję (zwłaszcza zakończenie) ze szkodą dla tekstu komedii Fredry, która traci na swojej dynamice i dowcipie.
Kolejnym ukłonem w stronę młodzieży jest obsada, zwłaszcza żeńska. Znana z popularnego tvn-owskiego serialu "Teraz albo nigdy!" Marta Żmuda Trzebiatowska i występująca ostatnio w "Pikselach" Anna Cieślak to sympatyczne aktorki, ale brakuje im ikry i pazura, który z ładnego tła dla męskiej obsady przeniósłby je do pierwszej linii. Cieślak jako delikatna Aniela jeszcze pasuje, jednak Żmuda Trzebiatowska jako ostra i wygadana Klara dopiero pod koniec zaczyna ufać swojej roli i się nią naprawdę bawić. O ponad godzinę za późno. Szkoda, bo to ciekawa postać i jedna z moich ulubionych w sztukach Fredry (nie tylko z powodu swoich poglądów). Jednak wszystko można wybaczyć za sprawą tria Więckiewicz (Radost) - Stuhr (Gucio) - Szyc (Albin). Ich występ to prawdziwy koncert, w którym aktorzy przerzucają między sobą kolejne partie, bawią się tekstem, gestem i powtarzającymi się czynnościami (studzenie Szyca wodą!), postacią i samym faktem bycia na planie.
I w tym cały jest ambaras, żeby wszystko grało na raz. I w tym tkwi problem, jakkolwiek przyjemnego, filmu Bajona. Poszczególne elementy mogą się podobać, od czasu do czasu bawić (lub wywołać lekki uśmiech). Razem jednak jakoś nie zagrały.
6/10