"Everest" [recenzja]: Głowa do góry

"Everest" zrealizowane jest w najlepszej tradycji kina katastroficznego /materiały dystrybutora

Oglądając "Everest" jedna rzecz nie budzi żadnej wątpliwości: za reżyserię tego filmu nie mógł odpowiadać twórca pochodzący z innego kraju niż Islandia.

Góry, śniegi, zamiecie, załamania pogody - to przez wiele lat chleb powszedni Baltasara Kormákura. Przynajmniej zanim po sukcesie jego kolejnych filmów nakręconych w ojczyźnie ("101 Reykjavik", "Bagno") przeniósł się do Hollywood. Skorupka nasiąknięta za młodu trudnymi warunkami atmosferycznymi właściwie trąciła w Hollywoodzie. "Everest" ogląda się jak rasowy survival horror, w którym bezwzględny i diabolicznie przebiegły morderca wykańcza kolejnych członków zwartej grupy. Z tym że tu mordercą jest natura. W trakcie projekcji jedno pytanie nie chce opuścić głowy: kto następny?

Reklama

"Dlaczego to sobie robimy?" - pyta retorycznie jeden z uczestników ekspedycji na Everest, prowokując tym samym zwierzenia pozostałych. Nikt nie potrafi podać racjonalnego argumentu: bo mogę, bo chcę zaimponować dzieciom, bo to kolejny szczyt do podbicia. Kormákur nie pozwala nam zanadto poznać swoich bohaterów. Chce, żeby pozostali dla nas tajemniczy, nie pogłębia ich psychologicznego portretu. Mamy wiedzieć tyle, że mają przed sobą do wykonania misję. I to ona sama jest tu celem, a nie to, co czeka ich, gdy ten cel osiągną.

Dzięki takiej taktyce udaje się Islandczykowi uniknąć typowego dla podobnych filmów sentymentalizmu, choć film można było przyciąć jeszcze bardziej i zrezygnować z kilku emocjonalnych wątków, doklejonych tu jakby na siłę (vide: ciężarna żona czekająca w domu na swojego męża). Ale nawet mimo to, nie jest to kolejny wyciskacz łez w rodzaju polskiej "Ciszy", choć scenariusze obu filmów podparto faktami. Kormákur nie chce upamiętniać poległych. Pokazuje raczej, jak chętnie sami pchamy się w ramiona śmierci: bohaterowie nie są przecież urodzonymi himalaistami. To grupa przypadkowych osób z zasobnymi kontami bankowymi, których zawartość postanowili wydać na ekstremalną turystykę. Na własną odpowiedzialność.

Ryzykanci dopiero w trakcie ekspedycji odkryją, na co się zdecydowali. Podobnie zresztą widz. Kormákur stosuje bowiem trick, jaki przed laty wykorzystał ze swoim operatorem Russellem Boydem Peter Weir w "Pikniku pod Wiszącą Skałą". Najpierw portretuje Everest albo z perspektywy bocianiej, albo wycina jedynie jego fragment. Ukazuje przy tym całe jego piękno. Wkrótce jednak perspektywa zmienia się: na ośmiotysięcznik patrzymy z pozycji żabiej, doświadczając wcześniej ukrytej grozy. W odróżnieniu od Russella Boyda, Salvator Totino ma do dyspozycji także efekty 3D. Korzysta z nich bezbłędnie. Głębia ostrości wykorzystana jest tu w przełomowy sposób, na miarę twórczości Orsona Wellesa. Przepaście wydają się bezdenne, człowiek sprawia wrażenie mrówki, próbującej dokonać konkwisty żyrafy.

Wtedy już wiemy, że bohaterowie kuszą los. Rozjuszona góra nie popuści. Jako część natury ujawni obezwładniającą siłę, co Kormákur zobrazuje w najlepszej tradycji kina katastroficznego: powściągliwie, z dystansem, bez pomocy efektów specjalnych. "Everest" przekonuje wiarygodnością. Walka o przetrwanie, odmrożone kończyny czy mało spektakularna śmierć z wycieńczenia mają w nim wyjątkowo prawdziwe, a nie podkręcone komputerowo odbicie.

7/10

"Everest", reż. Baltasar Kormákur, USA 2015, dystrybutor; UIP, premiera kinowa: 18 września 2015

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy