"Dzień Matki" [recenzja]: Koszmar!

Julia Roberts i Jennifer Aniston w filmie "Dzień Matki" /materiały dystrybutora

Nie ma nic gorszego, niż cukierkowa narracja z amerykańskich przedmieść. Na pierwszy rzut oka niby wszystko jest "poprawnie" i na swoim miejscu, ale tak naprawdę liczy się konserwatywny przekaz. Jakimś cudem w filmie Garry'ego Marshalla, reżysera "Pretty Woman", "Uciekającej panny młodej" i "Pamiętnika księżniczki", Dzień Matki jest jednym z najważniejszych amerykańskich okazji do celebrowania życia rodzinnego. Nie wiadomo, skąd ten pomysł, zwłaszcza że taka propozycja nie wywraca niczego do góry nogami - pamiętamy o naszych mamach, ale tylko po to, żeby zaznaczyć, gdzie tak naprawdę jest ich miejsce.

W tym uwstecznionym, mało zabawnym filmowym koszmarku pojawia się cały panteon postaci, które niby mają reprezentować różne typy współczesnych obywateli. Cecha wspólna to oczywiście spora willa na przedmieściach i bardzo drogie samochody. Wszystkie panie uprawiają sport, noszą drogie ciuchy, farbują włosy na blond i dbają o swoje pociechy. Obrazek jak z serialu "Gotowe na wszystko", tylko bez cienia ironii.

Sandy (Jennifer Aniston) to rozwódka z dwójką synów. Jej mąż ożenił się ponownie z kobietą przed trzydziestką, co doprowadza Sandy do szału. Jesse (Kate Hudson) chyba nic nie robi zawodowo, ale to w przypadku "Dnia Matki" nie ma znaczenia. Ma synka i męża Hindusa. Jej rodzice tego nie akceptują - drobny rasistowski wątek, przy okazji którego można się bezkarnie pośmiać. Zarówno z tępych rednecków, jak i ludzi, których kolor skóry przypomina frappuccino (cytat). Siostra Jesse - Gaby (Sarah Chalke) - jest lesbijką. Ten wątek ma uspokoić tych, którzy walczą o prawa mniejszości. Oczywiście lesbijki żyją w związku małżeńskim i godnie odgrywają heteroseksualny podział płciowy.

Reklama

Na dokładkę młodsza para bez ślubu, która zastanawia się, czy to ma jakieś znaczenie i samotny ojciec z dwoma córkami, którego żona zginęła w na służbie w Iraku albo Afganistanie. Na koniec kobieta sukcesu - gwiazda telezakupów Miranda (Julia Roberts), która ma wszystko, ale nie ma dzieci, więc nie ma nic. Taki miły, konserwatywny koszmarek.

Trudno tu atakować poszczególne wątki, bo absurd jest wręcz wszechogarniający. Naprawdę ciężko zrozumieć, że ktoś  w XXI wieku buduje dowcip na scenie, w której ojciec nastolatki boi się kupić tampony, bo przeraża go nazwa. Czy salwy śmiechu mogą wywołać kwestie o macicy, Hindus w kwiecistym szlafroku (sic!) albo żołnierka, która oczywiście śpiewa piosenkę o miłości dla swojego męża? Przesyła ten filmik z frontu, ot tak. Najbardziej przerażającym mechanizmem w przypadku tego typu produkcji jest proces włączania wątków mniejszościowych, feministycznych i rasowych, co daje jeszcze gorszy efekt, niż gdyby nie było na ten temat słowa. W tym smutnym, karykaturalnym świecie pustych głów niby wszyscy są niezwykle otwarci, kochający i tolerancyjni. Akceptują inność, ale koniec końców wybierają opcję spod znaku Donalda Trumpa.

Na końcu wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Wszyscy mają swoje dzieciaki, swoje pary i swoje lśniące karty kredytowe. Nie ma w tym koszmarku nic zabawnego. Może warto byłoby już nie zaglądać na amerykańskie przedmieścia, a na pewno nie robić o tym komedii? "Dzień Matki"? Oby nikt go już nigdy tak nie celebrował!

0/10

"Dzień Matki" [Mother's Day], reż Garry Marshall, USA 2016, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 13 maja 2016


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Dzień Matki (2016)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy