Reklama

Dzieło absolutne i przejmujące

"Obywatel Kane" ("Citizen Kane"), reż. Orson Welles, USA 1941, dystrybutor Vivarto, ponowna premiera kinowa 17 września 2010 roku.

W "Edzie Woodzie" Tima Burtona znajduje się scena, w której tytułowy bohater - najgorszy reżyser w dziejach kina - po kłótni z producentami opuszcza plan zdjęciowy i jedzie do baru, aby utopić frustrację w whiskey. Już na miejscu dostrzega przy jednym ze stolików Orsona Wellesa. Kiedy równocześnie onieśmielony i podekscytowany dosiada się do niego, słyszy, że uważany niegdyś za geniusza twórca również bezskutecznie walczy z twardogłowymi właścicielami studiów. Obydwoje okazują się być tak samo bezradni wobec zasad rządzących filmową branżą.

Reklama

Orson Welles myślał, że jest kimś większym niż życie. Ten rozpierany przez ambicję bon vivant przyjechał do Hollywood z silną chęcią zrewolucjonizowania kina, lecz niestety jego bezkompromisowość odbiła się rykoszetem od tamtejszych układów. Zanim jednak do tego doszło, udało mu się nakręcić debiutancki film, który z jednej strony był najwspanialszym pomnikiem, jaki mógł sobie postawić, z drugiej natomiast - wyzwaniem rzuconym wszystkim zaludniającym Fabrykę Snów wyrobnikom.

To właśnie o nim - nakręconym w 1941 roku "Obywatelu Kanie" - jego grany przez Vincenta D'Onofrio odpowiednik w przytoczonej wyżej scenie mówi: "Studio go nienawidziło, ale nie tknęli nawet jednej klatki... Warto walczyć o własną wizję".

Charles Foster Kane również myślał, że jest kimś większym niż życie. Przejął gazetę "Inquirer", aby po pewnym czasie uczynić z niej jeden z najbardziej znaczących tytułów prasowych w Stanach Zjednoczonych. Swój wpływ na opinię publiczną traktował w kategoriach niemalże totalitarnego rządu dusz; "Pomyślą to, co ja im każę" - mawiał. Kiedy nawet to przestało mu wystarczać, zwrócił się w stronę polityki, a przegrawszy w wyborach przez nieuczciwe zagrywki rywala, zaczął coraz bardziej zamykać się w sobie. Ukoronowaniem tego procesu było wybudowanie na Florydzie posiadłości Ksanadu, prywatnego Olimpu, z którego odtrącony półbóg miał spoglądać na resztę świata. To tam właśnie odnalazła go kostucha, pokazując mu, że ludzki zegar biologiczny nie zna podziału na równych i równiejszych.

Ostatnim słowem wypowiedzianym przez obywatela Kane'a na łożu śmierci była "różyczka". Krótkie i tajemnicze, w sam raz na efektowny nagłówek. Media wysyłają reportera, który ma sprawdzić, czy stoi za tym jakiś skandal. Przez cały film nie widzimy twarzy prowadzącego śledztwo; jest on jedynie bezimiennym dłutem, mającym wykuwać przed naszymi oczami posąg zmarłego bogacza.

Wbrew obiegowym opiniom scenariusz autorstwa Wellesa i Hermana J. Mankiewicza nie traktuje - tak jak nakręcony dziewięć lat później "Rashomon" Kurosawy - o niemożności rozróżnienia między prawdą a kłamstwem i z opowieści kolejnych bliskich Kane'a wyłania się dość spójny obraz (na tyle, ile ludzka osobowość może być spójna).

Życie tego potentata prasowego zdaje mi się być kierowane przede wszystkim przez gargantuiczną ambicję, która najpierw zaskarbiła mu miłość ludzi, a potem przyczyniła się do jego zgorzknienia; nie wiadomo tylko, co podsycało ją najmocniej: narcyzm, wewnętrzna pustka czy chęć bycia kochanym. W epilogu "różyczka" okazuje się być napisem umieszczonym na dziecięcych saneczkach Kane'a, ale Welles nie każe nam wierzyć, że są one kluczem do biografii bohatera. Za zbiegłymi z kart podręczników frazesami o utraconej niewinności kryją się nicość i niemożność zrozumienia drugiego człowieka.

Z brakiem intelektualnych skrótów idzie tutaj w parze formalna woltyżerka. Klamrowa konstrukcja, brawurowo operujące światłocieniem zdjęcia Gregga Tolanda, zagospodarowanie drugiego planu, stylizacja na archiwalne zdjęcia, chronologiczne zawirowania - nic tutaj nie jest przypadkowe, za wszystkim stoi pragnienie wykorzystania w pełni możliwości, jakie daje filmowe medium.

Zobacz zwiastun "Obywatela Kane'a":

Odtwarzający tytułową rolę Welles za pomocą charakteryzacji i aktorskich sztuczek wciąż zmienia swoją powierzchowność: tyje, łysieje, mówi coraz bardziej chrapliwym głosem. Czuć w tym pewne radosne kuglarstwo i to właśnie ono, w połączeniu z chęcią mierzenia się ze sprawami ostatecznymi, okazuje się być zawartą w "Obywatelu Kanie" definicją X Muzy. Kariery Wellesa i bohatera jego debiutu od pewnego momentu zjeżdżały po równi pochyłej; ostatecznie ten drugi zostawił po sobie opustoszały pałac, ten pierwszy zaś - dzieło absolutne i przejmujące. Kino jest błahostką, która czasem może być większa niż życie.

Na pierwszym roku filmoznawstwa powiedziano mi, że "Obywatel Kane" stanowi największe arcydzieło światowej kinematografii. Do takich rankingów i sztucznych hierarchii podchodzę z dystansem, ale w tym wypadku nie mam nic przeciwko pokłonieniu się złotemu cielcowi. Ponowna premiera udowadnia jedno: król wcale nie jest nagi.

10/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: obywatelstwo | dzieło
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy