Festiwal w Berlinie zawsze interesowały wyraziste niepokoje świata - rozpad relacji międzyludzkich, pojęcie kryzysu odmieniane przez liczne przypadki: demokracji, rodziny, społeczeństwa, historii, wiary, instytucji. Francois Ozon postanowił włożyć kij w mrowisko tego ostatniego. Podsycając dyskusję o grzechach popełnionych przez Kościół.
W kuluarowych rozmowach dało się słyszeć, że będzie to taka frankofońska odsłona "Kleru" - że zobaczymy kolejną mocną wypowiedź na temat wynaturzeń Kościoła katolickiego, splecioną w uścisku historii trzech wielowymiarowych, złożonych postaci. U Ozona jest niby podobnie, tyle że na pierwszy plan nie wysuwa się zakreślany zamaszystym ruchem antyklerykalizm - rozliczenie kościoła jako instytucji i szeregowych duchownych. Antyklerykalna rewolta czy publicystyka to dla niego sprawa drugorzędna. Interesuje go świadectwo ofiar molestowania, faktyczna skala kościelnej pedofilii, która pozostaje bez odzewu, zbrodnia bez kary, wreszcie przypadki, które nigdy nie wychodzą na światło dzienne. Interesuje go po prostu demaskowanie faktów, w świecie, w którym prawda wielu osób przestała interesować. To nasuwa jednak pytanie, czy temat wagi najcięższej wystarczy na solidnie opowiedzianą historię, która sama w sobie - bez faktograficznego kontekstu - może być po prostu pociągająca?
Jeśli kogoś interesują fakty, zacznijmy od tego, że Ozon gra w otwarte karty: szybko ujawnia, że mamy do czynienia z głośną sprawą księdza Bernarda Preynata, który w latach 1971-1991, zajmował się grupą harcerzy w okolicach Lyonu. Po dwudziestu pięciu latach ofiary przerwały milczenie. Dziś wiemy, że na letnich obozach molestował on około 70 nieletnich, a jego przełożony - kardynał Philippe Barbarin, arcybiskup Lyonu, co najmniej kilka lat osłaniał, zaprzeczał, tuszował i minimalizował sprawę.
Ozon opowiada o trójce ofiar, która już jako dorośli mężczyźni, wniosła oskarżenia, wywołując burzę na miarę bostońskiego "Spotlight". Rodzajem broni masowego rażenia wymierzonym w obyczajową obłudę kościoła, okazała się powołana przez nich do życia organizacja "La Parole Libérée". Potężnej amunicji dostarczyły im opowieści o tym co się stało; powiadomienie opinii publicznej o wstydzie, ubezwłasnowolnieniu, braku wiary w to, że ktoś może się za nimi wstawić. O tłumionych krzywdach, stawieniu czoła oprawcy i powrocie do koszmaru z dzieciństwa.
Odarci z ufności i niewinności, idą przez świat bohaterowie filmu Ozona. Do tej pory chcieli zapomnieć, uratować swoją równowagę i - w miarę możliwości - normalnie żyć. Coś po tych dwudziestu pięciu latach jednak w nich pękło, zobaczyli zdjęcie ks. Preynata z dziećmi. Sprawy wcześniej nie zgłoszono, duchownego przeniesiono do innej diecezji. Wspomnienia wróciły, narodziła się konieczność solidarnego poświęcenia własnej prywatności, potrzeba zapobiegania dalszym nadużyciom i wykorzystaniu autorytetu przez oprawcę.
Poszukiwania kolejnych ofiar prowadzą Alexander, Francois i Emmanuel - trójka różnorodnych bojowników, przekazujących pomiędzy sobą narracyjną pałeczkę filmu. Każdy z nich walczy z samym sobą, każdy trochę na swój sposób. Pracują na jeden cel: żadnemu z nich nie chodzi o zemstę a ideę sprawiedliwości, nie o wiarę a zwykłą moralność. Zadośćuczynienie? Wystarczy, gdyby Kościół zerwał z tradycją molestowania. Gdyby trochę bardziej zaczął bać się Boga, mniej dbać o swój interes i autorytet, a zajął się wiernymi. To byłoby stosowne odszkodowanie dla ofiar.
I chyba dlatego "Grâce à Dieu" to film o wiele bardziej wygładzony, w którym to Ozon porzuca zamiłowanie do stosowania rozmaitych stylistyk i zabawy samym kinem, erudycyjnej gimnastyki i symbolicznych podtekstów. Trudno winić Francuza akurat za wyważoną narrację stylu zerowego, a także oszczędny realizm odpowiedni tematowi. Poza tym ten, kto widział "Pod piaskiem" i "5x2 pięć razy we dwoje" wie, że był on dla niego sprzymierzeńcem, pozwalał mu zachować powagę ekranowej prawdy i zrozumieć drugiego człowieka. Nie wiedzieć czemu w filmie napisanym na ważny temat, działa zupełnie do siebie niepodobnie; tworzy tyle ważką i rzetelną opowieść, co po prostu niebywale nużącą, zasianą gęstwinami bliźniaczo podobnych dialogów.
Ozon portretuje nie wieloznaczną, a uproszczoną rzeczywistość, rozwadniając przydługim metrażem najbardziej celne wątki w filmie, w których dotykać chciał realnych problemów. Nie porusza tych emocji, jakie ma w sobie nosić przewidziany przez reżysera odbiorca - działa zbyt asekuracyjnie, skłaniając się do zbyt naiwnie zadanych pytań o rozgrzeszenie oprawcy przez ofiary i ich powrót na ścieżkę wiary. Synonimem braku życia tego filmu są ponadto listowne korespondencje, które dobiegają zza kadru, naleciałości formy powieści epistolarnej, a przede wszystkim niezbyt skomplikowana konstrukcja kluczowych dla fabuły postaci. Emocjonalny dystans i chłodne świadectwo pamięci.
Nie czuję, aby Ozon był twórcą mocno gawędziarskiego tonu i chłodnej faktograficznej głowy, dlatego dla mnie pozostanie stylistą niejednolitym z obfitym wsadem symboli, mitów i filmowych aluzji. Właśnie tego zabrakło mi tym razem, choć daleki byłbym od uznania jego filmu za zbędny bądź nieistotny. W wysokim stopniu nosi on pewną cechę nakazującą nazwać go obrazem najbardziej możliwie aktualnym i potrzebnym. Pod koniec lutego w Watykanie ma się odbyć szczyt przewodniczących episkopatów z całego świata w sprawie pedofilii, natomiast werdykt w sprawie kardynała Barbarina, który ukrywał przestępstwa na tle seksualnym wobec nieletnich, zostanie wydany na początku marca, kilka tygodni po premierze filmu w Berlinie. Chcę wierzyć, że to obraz - mimo wszystko, zyska siłę przebicia potrzebną do zainicjowania zmian. Który, w końcu, pozwoli światu stać się lepszym miejscem.
6/10
"Dzięki Bogu" (Grâce à Dieu), reż. Francois Ozon, Francja, Belgia 2018, dystrybutor: Against Gravity, premiera kinowa: 2019.