Reklama

"Duże złe wilki" [recenzja]: Krwawy szmonces

"Duże złe wilki" - izraelski thriller, który, jak dziesiątki razy zdążyły poinformować nas już agencje PR-owe, jest zdaniem Quentina Tarantino najlepszym filmem 2013 roku - to drugie dzieło w karierze Aharona Keshalesa i Navota Papushado. Ich debiutem było "Rabies", niskobudżetowa i niezbyt mądra komedia gore. "Duże złe wilki" kontynuują ten kurs. To film pełen krwi i gagów, za to pozbawiony większego sensu.

W niepotrzebnie rozciągniętym do czterdziestu minut pierwszym akcie poznajemy tytułowe wilki. Pierwszym z nich jest Dror (Rotem Keinan), podejrzanie niepozorny nauczyciel, który zostaje oskarżony o zbrodnię wciąż będącą w większości społeczeństw synonimem ostatecznego zbydlęcenia: zgwałcenie i zamordowanie małej dziewczynki.

Jego winy próbuje dowieść kolejny zły wilk, twardy glina Micki (Lior Ashkenazi). Z powodu zbyt brutalnych metod przesłuchania zostaje on zwolniony z pracy, co tylko wzmacnia jego determinację. Zaczyna śledzić Drora i przygotowywać jego porwanie.

Reklama

W międzyczasie to samo planuje trzeci wilk, Gidi (Tzahi Grad), ojciec zamordowanej dziewczynki. Trochę jak w komediach omyłek, Gidi i Micki przypadkowo na siebie wpadają i po chwili konsternacji postanawiają wspólnie zająć się Drorem, tj. torturować go i wydobyć z niego zeznania.

Ton "Dużym złym wilkom" nadaje fatalna muzyka Haima Franka Ilfmana, która miejscami budzi skojarzenia z soundtrackami komponowanymi przez Danny'ego Elfmana do filmów Tima Burtona - jest tak samo bombastyczna i w tej swojej bombastyczności autoironiczna, tak samo próbuje łączyć grozę i humor.

W filmie wszelkie przejawy okrucieństwa i powagi brane są od razu w nawias. Łamanie palców Drora poprzedza kłótnia Gidiego i Mickiego o to, który ma zacząć. Tortura palnikiem gazowym spuentowana zostaje natomiast kontemplacją zapachu spalonego mięsa i tęsknym wspominaniem rodzinnych grillów. Jest w tym wszystkim coś irytująco gówniarskiego i pozerskiego, trochę jakby twórcy za wszelką cenę chcieli udowodnić sobie i widzom, że potrafią z przymrużeniem oka opowiedzieć o wymierzonym pedofilowi samosądzie.

Twórcom marzy się jednak coś więcej niż tylko krwawy szmonces. W wywiadach twierdzą, że chcieli opowiedzieć o kulturze macho, ambiwalencji przemocy i - uwaga, leci twardy suchar - ludzkiej duszy. Gdyby wytężyć resztki wolnej woli, można by znaleźć w filmie ślady tych zamiarów. Podobnie jak w "Labiryncie" Denisa Villeneuve'a, samozwańczy obrońcy sprawiedliwości torturują człowieka, nie mając wcale pewności, czy jest on naprawdę winny, a z czasem ich okrucieństwo staje się coraz bardziej desperackie.

Jeśli jednak Villeneuve potrafi odnaleźć w całej sytuacji nie tylko makabrę, ale i autentyczny ból, umie też pokazać bohaterów równocześnie jako bestie i ludzi cierpiących, to Keshales i Papushado nie wznoszą się ponad poziom taniej groteski. Nawet finałowy twist nie rzuca na całą historię nowego światła, jest po prostu kolejnym tanim żarcikiem.

A co z rekomendacją Tarantino? No cóż, "Jeźdźca znikąd" Gore'a Verbinskiego też chwalił.

3/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"Duże złe wilki" ("Big Bad Wolves"), reż. Navot Papushado i Aharon Keshales, Izrael 2013, dystrybutor: M2Films, premiera kinowa: 7 marca 2014 roku.

--------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy