Duety do mety
"Green Hornet 3D", reż. Michel Gondry, USA 2010, dystrybutor UIP, premiera kinowa 28 stycznia 2011 roku.
"Zielony Szerszeń" to zrealizowana fantazja geeka. Mieć od cholery kasy, fajowego koleżkę azjatę, który trafia pięścią komara w locie w lewe jajo i Cameron Diaz za sekretarkę - Britta Reida ogromnie to cieszy. Tak, że pokazuje widzowi zabawki i grając na nosie parska: Ne Ne Ne Ne Ne Ne.
Pomijając krzywonosą Cameron, zabiłbym za całą resztę arsenału Szerszenia z kosmicznym ekspresem do kawy na czele. Jakkolwiek seksistowsko i rasistowsko by to nie brzmiało, Britt niespecjalnie widzi różnice pomiędzy wykozaczoną plazmą, pancernym samochodem, blond-sekretarką, a najemnym pomocnikiem z korzeniami w Szanghaju. Wszyscy i wszystko jest jego własnością i dlatego przez te kilkadziesiąt minut, czułem się jak w dzieciństwie, kiedy sąsiad zaprosił mnie do zabawy swoim nowiutkim lego i przez kilka godzin prał dupę mojemu, zużytemu Robin Hoodowi swoim rycerzem na białym koniu.
Seth Rogen to fajny koleś. Gra zabawne postaci, pisze niezłe skecze, ale od lat czkawką odbija mu się fascynacja Adamem Sandlerem. Nie mam nic wielkiego przeciw Adamowi, ale praktycznie do dzisiaj nie mogłem sformułować, co tak bardzo uwiera mnie w jego żartach. Teraz już wiem. Na końcu gagu zawsze wychodzi, że to jego penis jest najdłuższy. Nie żebym fetyszyzował zakompleksionych chłopców w pieluchach, ale komik musi dać ci odczuć, że śmieje się z tobą, a nie tylko z ciebie. Setha w Szerszeniu poniosło o jeden most za daleko. Jest niepoprawny, bezczelnie niedojrzały i bezkompromisowy, czyli taki jakiego go pokochaliśmy. Ale... Ale robi to na modłę rozpuszczonego bachora, nie konesera pornosów z sąsiedniej klatki.
Od samego początku, od kiedy tylko na ekranie pojawia się Christopher Waltz wiemy, że Szerszeń jest lekcją stylu. Zwycięzcą nie będzie ten, kto opowie się po właściwej stronie, kto wesprze właściwy zestaw ideałów, ale król parkietu, gangsterski trend-setter. Wygra lepsza ksywa, mocniejszy samochód i bardziej hipsterska muzyka. Czy to źle? Nieźle, choć "Zielony Szerszeń" zwycięża w tym starciu tylko i wyłącznie z braku konkurencji. Bo kto się zajawi Christopherem Waltzem, dzierżącym lamerski pistolet z dwoma lufami? Anybody?
Za kamerą Szerszenia stanął Michel Gondry, za pióro chwycił Rogen i mieliśmy spijać śmietankę z tego, co w Hollywood najpiękniejsze wizualnie i najzabawniejsze. Tymczasem się nie nudzimy. Tu kop, tam kop, tu rasistowski żarcik, tam niezamierzenie drętwa gra azjatyckiego Pinokio, Jay'a Chou i kilka dennych refleksji o dojrzewaniu.
"Zielony Szerszeń" to jednocześnie pierwszy superbohaterski film slackerski. Trudno przychrzanić się o brak fabularnego kręgosłupa, kiedy na ekranie mamy "Sprzedawców" w trykotach. Patrząc pod tym kątem, dostrzec można przebłyski starego, dobrego Rogena, analizującego wątpliwe ideologicznie założenia, leżące u podstaw konstrukcji postaci superbohaterów i ich wiernych, jak chomiki pomocników.
Bo gdzie jest Batman, musi być i Robin, gdzie The Spirit, tam liliputowaty murzynek Ebony White, gdzie Zielony Szerszań, tam Kato. I jakbyśmy się cholernie nie starali, ile rewelacyjnych mocy nie napompowalibyśmy w Robina, to nigdy nie wyrosną mu uszy nietoperza. Lamerskie, bo lamerskie, ale bez nich zawsze będzie tylko małym dzielnym Bambo. A Szerszeń, bryzgając na boki śliną wykrzyczy mu (ci) to prosto w oczy.
6/10