"Doktor Sen": Wszystkie drogi prowadzą do hotelu Overlook [recenzja]

Ewan McGregor w filmie "Doktor Sen" /materiały prasowe

To dość skomplikowane. "Doktor Sen" Mike'a Flanagana jest adaptacją powieści Stephena Kinga, będącej kontynuacją "Lśnienia"; jest również sequelem wyreżyserowanej przez Stanleya Kubricka ekranizacji "Lśnienia", za którą, jak powszechnie wiadomo, King nieszczególnie przepada. Projekt ten stanowi próbę pogodzenia ze sobą wizji wybitnego reżysera i poczytnego pisarza. W tym geście zdaje się być coś bardzo współczesnego, rymującego się z obecną kulturą filmową, w której od pojedynczych dzieł ważniejsze są cykle, jednolite pod względem narracji i ikonografii.

Danny - obdarzony nadnaturalnymi zdolnościami chłopiec, któremu udało się przeżyć pobyt w nawiedzonym hotelu Overlook - dorasta i staje się Danem: człowiekiem-blizną, alkoholikiem, który wreszcie znajduje spokój w sielskim miasteczku, gdzie zatrudnia się w hospicjum i zaczyna uczęszczać na spotkania AA. To jednak jeszcze nie jest happy end. Z Danem nawiązuje parapsychiczny kontakt dziewczynka imieniem Abra, podobnie jak on posiadająca moc "lśnienia". Razem przyjdzie im stawić czoła Prawdziwemu Węzłowi, wędrownemu stowarzyszeniu, którego członkowie zapewniają sobie długowieczność, wysysając z ludzi energię. Ostatni akt tej opowieści będzie miał miejsce tam, gdzie wszystko się zaczęło - w hotelu Overlook.

Tak jak "Lśnienie" przy całym swoim wizualnym rozmachu jest filmem kameralnym, rozgrywającym się w ograniczonej przestrzeni i rozpisanym na garstkę osób, tak "Doktor Sen" odznacza się zamaszystością - na dobre, ale i też na złe. Jak nietrudno policzyć, mamy tu trzy duże wątki: Dana, Abry i Węzła. Zanim dochodzi do ich połączenia, mija niemalże połowa liczącego sto pięćdziesiąt minut seansu. W monotonnej serii zdawkowych scen, przypominającej skrót sezonu jakiegoś serialu, dostajemy nawał fabularnych informacji, z których większość jest zbędna. A przynajmniej z perspektywy kogoś, kto nie odczuwa głodu wiedzy o biografiach ekranowych postaci.

Reklama

Ten długi i męczący rozbieg jest rezultatem chęci dochowania wierności książce. I choć na przestrzeni całego filmu Flanagan nieraz się jej sprzeniewierza, głównym punktem odniesienia pozostaje dla niego King, a nie Kubrick; to z ducha tego pierwszego wyrasta "Doktor Sen".

Przede wszystkim kontynuacja jest bardziej ludzka i ciepła niż lodowate, w gruncie rzeczy mizantropijne "Lśnienie". Ponadto charakteryzuje się wyraźniejszym popkulturowym sznytem; w niektórych momentach staje się czymś w rodzaju gotyckiej wariacji na temat komiksów o X-Menach. Flanagan ma niezłe wyczucie "kingowskiej" konwencji. Potrafi wykrzesać z niej trochę energii, iskier, czasem nawet prawdziwego ognia.

Przez większość filmu nawiązania do Kubricka mają kosmetyczny i symboliczny charakter. Ich skala ulega radykalnej zmianie w trzecim akcie, kiedy akcja przenosi się do repliki hotelu ze "Lśnienia": przepastnego, wibrującego pustką gmachu, wyściełanego wykładziną o hipnotycznym wzorze i zalewanego falami widmowej krwi. Flanagan nie tylko kopiuje ikoniczną scenerię, ale i trawestuje słynne sceny. Bez względu na to, czy kieruje nim pycha czy naiwność, wystawia się w ten sposób na bezpośrednie porównania z Kubrickiem - i ta konfrontacja po prostu nie może być dla niego korzystna.

5/10

"Doktor Sen" (Doctor Sleep), reż. Mike Flanagan, USA 2019, dystrybutor: Warner Bros., premiera kinowa: 15 listopada 2019 roku.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy