Dobranocka dla pokolenia "Pulp Fiction"
"Shrek Forever" ("Shrek Forever After"), reż. Mike Mitchell, USA 2010, dystrybutor UIP, premiera kinowa 9 lipca 2010 roku.
Przez świat wielkoekranowej animacji przebiega linia demarkacyjna, po której obu stronach okopały się dwie prominentne wytwórnie: Pixar i DreamWorks. Twórcy "Odlotu" proponują ciepło i fantazję, ci drudzy zaś - szyderstwo i fabularny recykling. Nadszedł właśnie czas wyborów, a kupiony bilet kinowy okaże się papierkiem lakmusowym dla naszych gustów. W niewielkim odstępie czasu wchodzą bowiem na polskie ekrany finałowe części flagowych serii rzeczonych firm. Panie i panowie, dzieci i dorośli! Oto naprzeciwko "Toy Story 3" staje "Shrek Forever".
Wolę DreamWorks. Gdyby ktoś siłą położył mnie na kozetce u psychoanalityka, powiedziałbym, że wszystko zaczęło się w dzieciństwie od oglądanych w tajemnicy przed rodzicami filmów pokroju "Pulp Fiction", "Wściekłych psów" i "Desperado". Dzięki nim odkryłem w sobie zamiłowanie do czarnego humoru oraz traktowania kulturowych archetypów jak niedawno porzuconych przeze mnie klocków Lego. Później dowiedziałem się, że tworzenie z dobrze znanych elementów nowych konfiguracji określa się mianem postmodernizmu. Jeszcze później natomiast obejrzałem "Shreka".
Z perspektywy czasu pierwsza część cyklu wygląda dość niewinnie - chociaż sporo w niej cytatów i trawestacji, to jednak całej historii jest dość blisko do tradycyjnej filmowej baśni. Sequel okazuje się już komediowym rollercoasterem, pędzącym z zawrotną prędkością przez mitologiczne i literackie dziedzictwo Europy. W "trójce" ta postmodernistyczna przejażdżka trwa dalej: żaby na pogrzebie króla śpiewają "Live and Let Die" z ósmej części przygód 007, Merlin przypomina Alejandro Jodorowsky'ego w najbardziej "kwaśnym" okresie jego życia, a znająca kung-fu królowa nanosi sobie na twarz taki sam bitewny makijaż co dwa lata później Shosanna Dreyfus w finale "Bękartów wojny".
"Shrek Forever" jest w tej materii krokiem naprzód, intertekstualna gra nabiera tutaj kolejnej warstwy. Zmęczony i poirytowany małżeńskim życiem ogr marzy o powrocie do kawalerskich czasów, kiedy to wieśniacy rzucali w niego widłami, a nie prosili o autograf. Bohater znajduje się w tym samym punkcie co filmowy cykl o jego przygodach - niewygodnie czuje się we własnej skórze, a widziane po raz setny twarze znajomych zaczynają go drażnić. Zawarta z rudowłosym karłem umowa ma dać mu jeden dzień wolności. Niestety takie dokumenty zawsze posiadają klauzulę dopisaną małym drukiem na dole strony i Shrek ląduje w alternatywnym świecie, w którym Fiona wygląda jak Czerwona Sonja, a Kot w Butach bardziej od Whiskas potrzebuje Slim Fast. Film obok braci Grimm czy Carlo Collodiego trawestuje sam siebie, to poprzednie trzy części są teraz dla niego głównym obszarem referencyjnym.
Pop-postmodernizm "Shreka" cieszy, ale na szczęście nie tylko na nim zasadza się jego walor rozrywkowy. Farsowe fantasy wciąż lawiruje między slapstickiem, suspensem a umiarkowanym patosem; nie brakuje też scen rodem z MTV. Proporcje są odpowiednie, prędkość akcji sięga najwyższych rejestrów, puenty następują tam, gdzie powinny - nowa-stara historia błyszczy tak mocno, że różnica między fabrycznym produktem a rękodziełem przestaje być na chwilę wyraźna. Źródło dodatkowej frajdy stanowi - jak zawsze znakomity - polski dubbing: Stuhr znów wychodzi z siebie i staje obok, a Malajkat w kociej kindersztubie niewiele ustępuje Banderasowi (można go usłyszeć w wersji oryginalnej).
Chociaż brakuje tutaj humanizmu Pixaru, to profil psychologiczny bohatera okazuje się logiczną kontynuacją poprzednich części: w pierwszej i drugiej jego głównym problemem jest akceptacja, w trzeciej i czwartej ma on natomiast trudności z odnalezieniem się w narzuconych mu rolach społecznych. Ciężko podczas seansu "Shreka" o autentyczne zaangażowanie emocjonalne, a przy finałowym pocałunku pewnie mało komu łezka zalśni w oku - zamiast tego czeka na widzów brzuch bolący od śmiechu. Można z tego powodu wygrażać pięścią Zeitgeistowi, ale nie da się ukryć, że animacja o zielonym ogrze w swojej dyscyplinie stoi na podium. Aby zrozumieć różnicę między bezmyślną papką a dobrą rozrywką, wystarczy po prostu zestawić produkcję DreamWorks ze "Strasznym filmem".
"Shrek Forever" stanowi ostatnią część serii, więc przy okazji jego premiery można sobie pozwolić na małe podsumowanie. Z całej tetralogii najbardziej wybija się druga odsłona - jest najbardziej świeża i dynamiczna - pozostałe w dużej mierze napędzane są właśnie jej energią. Chyba żadna z nich nie była filmem dla najmłodszych sensu stricto. Parodia to gatunek pasożytniczy i tym razem jej ofiarą padła literatura dziecięca. Trudno tak naprawdę jednak sprecyzować, dla jakieś grupy odbiorców adresowany jest "Shrek" i kto wie, może znajduje się w niej także Quentin Tarantino?
7/10