Reklama

Dieta cud

"Wtorek, po świętach", reż. Radu Muntean, Rumunia 2010, dystrybutor: Vivarto, premiera kinowa: 1 lipca 2011

Przepis na film po rumuńsku: same naturalne składniki, żadnych ulepszaczy, gatunków, muzyki ilustracyjnej czy klisz, tylko same wykrojone z życia ochłapy; całość rzucić na stół montażowy i pociąć na raczej duże kawałki; podawać w stanie półsurowym, bez dodatków, karmić widza, aż zatęskni za czymś mniej prawdziwym i bolesnym. Brzmi jak kinowy ekwiwalent zupy z gwoździa, czemu więc tak dobrze smakuje?

"Wtorek, po świętach" Radu Munteana to kolejny wytwór tamtejszej kuchni, tak samo jak jego poprzednicy, w tym "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" Cristiana Mungiu czy "Śmierć Pana Lazarescu" Cristiego Puiu, odznaczający się niezwykłą ascezą i dyscypliną. Historia osnuta jest wokół małej grupki bohaterów. Paul to facet w średnim wieku, sympatyczny, ale trochę melancholijny - taki szpakowaty misiek, który siedząc ze znajomymi w knajpie, gapi się przed siebie i myśli o czymś innym. A myśli przede wszystkim o Raluce, całkiem ładnej, 26-letniej dziewczynie, z którą ma romans. Wierzchołek tego emocjonalnego trójkąta, a zarazem piąte koło u wozu, stanowi żona Paula, Adriana. Jest jeszcze ich córeczka. Co dodatkowo komplikuje sytuację.

Reklama

Historia prosta jak drut i stara jak kino, a Muntean nie robi nic, aby ją zagmatwać - wręcz przeciwnie, odcina wszelkie interpretacje, nadwyżkowe sensy, wzory zachowań, wszystko czego moglibyśmy spodziewać się po tego typu opowieściach. Paul to nie zimny sukinsyn, który z cynicznym uśmieszkiem krąży między żoną a kochanką. Raluca to nie szmata, która wchodzi z butami w cudze małżeństwo, aby rozpustnym głosem Kasi Figury domagać się od swojego pieseczka nowego futra. Adriana to nie zołza z obwisłym biustem, urządzająca w domu piekło, od którego ucieczka wiedzie w ramiona kochanki. Wszystkich bohaterów jesteśmy w stanie polubić, co prowadzi do konkluzji, że życie to jeden wielki węzeł gordyjski, niemożliwy do rozsupłania i zbyt bolesny do przecięcia.

Brak tutaj podporządkowania ekranowych zdarzeń jakiejś nadrzędnej idei, np. wpychania ich do szufladki z napisem "koszmar codzienności" lub "pocztówki z cywilizacji śmierci". Kamera po prostu zanurza się w strumieniu życia, przez co zapamiętuje się przede wszystkim pojedyncze sceny. Świetna jest już ta pierwsza, kiedy nagi Paul leży obok również pozbawionej ubrania Raluci; para przekomarza się i pieści, a my dopiero po jakimś czasie dowiadujemy się, że cały czas na ich beztroskę padał cień Adriany. Emocjonalny nokaut następuje później, podczas spotkania żony i kochanki w gabinecie dentystycznym - ta pierwsza o niczym nie wie, a ta druga tłumaczy rywalce działanie aparatu ortodontycznego, stojąc wyprostowana jak struna i cedząc słowa jak automat.

Mówi się, że Polacy mogliby uczyć się robienia filmów od Rumunów i że powinno się zamknąć Agnieszkę Odorowicz razem ze wszystkimi ekspertami PISF-u w jednej sali, a potem zafundować im tygodniowy maraton tamtejszego kina. Sporo w tym racji, a potwierdzenie tego stanowi również "Wtorek, po świętach", jednak niepokoi mnie jedna rzecz, mianowicie homogeniczność wspomnianych produkcji. Chociaż twórców jest wielu, to kręcą oni w bardzo podobnym stylu. Na razie mi to smakuje, ale pytanie brzmi: kiedy poczuję przesyt?

8/10


Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: 'Wtorek'
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama