Daj postrzelać!
"Inwazja: Bitwa o Los Angeles" ("Invasion: Battle: Los Angeles"), reż. Jonathan Liebesman, USA 2011, dystrybutor UIP, premiera kinowa 2011 rok.
Seans ''Inwazji'' przywodzi na myśl przykre doświadczenie z dzieciństwa: mamy ogromną chęć zagrać w jakąś strzelankę, ale starszy brat albo przemądrzały kolega nie chcą oddać pada. Pozostaje bierne wpatrywanie się w ekran, co oczywiście nudzi się po pewnym czasie.
Zaczyna się nawet obiecująco. Montażówka z telewizyjnych newsów informuje o deszczu meteorytów, które zaczęły spadać na Ziemię, jednocześnie w różnych częściach świata. To jakieś echa ''Dystryktu 9'' Neila Blomkampa, jednego z najlepszych filmów science-fiction ostatnich lat, w interesujący sposób zmieniającego topos najazdu obcych w metaforę polityki apartheidu. U Blomkampa to właśnie pierwszy kwadrans, naśladujący serwis informacyjny, był najmocniejszą częścią filmu. Jonathan Liebesman prędko porzuca jednak telewizyjny sztafaż; pozostała część materiału to nieudolna próba pożenienia ''Armageddonu'' z ''Dniem niepodległości''.
Rzekomy deszcz meteorytów okazuje się w rzeczywistości inwazją obcych. Nie wiemy za wiele o motywacji najeźdźcy; pojawia się tylko sugestia, że potrzebują wody w stanie ciekłym jako surowca. Do walki z agresorem zostają wysłane wszystkie siły zbrojne. Śledzimy losy dzielnych marines pod wodzą podporucznika Martineza (Ramon Rodriguez). Martinez jednak prędko ginie i dowództwo przejmuje sierżant Nantz (Aaron Eckhart). Nantz, niczym klasyczny bohater reaganomatografii, ma za sobą traumatyczne przeżycia: podczas jednej z batalii stracił wszystkich swoich ludzi. O tym, czy miało to miejsce w Iraku, Afganistanie czy na innym polu bitwy, już się nie dowiemy. Nie ma czasu na rozpamiętywanie. Oto bowiem obcy zrównują Kalifornię z ziemią. Nasi dzielni marines pod przewodnictwem Nantza próbują wydobyć spod zgliszczy tych, którzy przeżyli, oraz - oczywiście - mają zamiar dokopać kosmitom.
Rozpoczyna się więc właściwa część filmu. I, tym samym, prawdziwa zmora widza. Walka wojaków z alienami jest sfilmowana jest tak, że nie bardzo wiemy, kto do kogo naparza. W orientacji w terenie nie pomagają dialogi. Te dzielą się na dwa rodzaje: to okrzyki bojowe (w stylu: ''Ognia!'', ''Giń, sukinsynu!'') i pompatyczne klisze z filmów akcji i kina wojennego klasy B (od tej lawiny wzniosłości uszy więdną, więc darujmy sobie cytaty). Patrząc na tą bezmyślną naparzankę widz ziewa albo myśli: ''Hej, też bym sobie w ufoli postrzelał!''.
I tutaj wraca metafora z leadu: Liebesman przypomina trochę takiego smarkacza, który - spoconymi łapskami dzierżąc joysticka - nie pozwoli innym skorzystać z rozrywki. ''Inwazja: Bitwa o Los Angeles'' znacznie lepiej sprawdziła by się jako gra wideo (co pewnikiem podłapią producenci gier); jako film - źle napisana (kuriozalny, wyładowany patosem scenariusz; papierowi bohaterowie) kiepska warsztatowo (chaotyczna reżyseria; dezorientujący montaż; CGI na poziomie ''Żołnierzy kosmosu'' A.D. 1997), całkowicie pozbawiona dystansu i humoru - jest po prostu tworem złym.
Jest w ''Inwazji'' oczywiście jeszcze więcej nielogiczności i innych hocków-klocków, ale wyłapywanie tych dyrdymałów to w zasadzie jedyna frajda w czasie seansu. A tym z Państwa, którzy po przeczytaniu niniejszej recenzji, mimo wszystko odważą się iść do kina, zabawy psuć nie chcę.
2/10
Jeśli chcesz obejrzeć film "Inwazja: Bitwa o Los Angeles", sprawdź repertuar kin w swoim mieście!