"Człowiek" [recenzja]: Wstrząsające historie przelatane dyrdymałami

Kadr z filmu "Człowiek" /materiały prasowe

Pierwsza wątpliwość, która pojawia się w czasie oglądania tego monumentalnego filmu, dotyczy pytań, które francuski fotograf i dokumentalista Yann Arthus-Bertrand zadał 2000 mieszkańców w 60 krajach.

Czy wszyscy odczuwamy takie same pragnienia miłości, wolności i uznania? Co tak naprawdę znaczy być człowiekiem w dzisiejszych czasach? Co jest sensem życia? Czy różnice między nami są rzeczywiście tak wielkie? - to niektóre z nich. Trudno o bardziej nadęte i pretensjonalne dociekania, które przynoszą oczywisty efekt: nadęte i pretensjonalne odpowiedzi.

Z nich tworzy się litania banalnych definicji szczęścia i miłości, których wspólnym mianownikiem jest ostateczna prawda: wszyscy jesteśmy ludźmi, wszyscy chcemy kochać i wieść szczęśliwe życie. Jakby tego było mamy, dostajemy też spektakularne zdjęcia naszej planety fotografowane z lotu ptaka, z użyciem nowoczesnego sprzętu.

Reklama

Gdyby Unia Europejska - bądź ktokolwiek inny - definiowała normę dopuszczalnej ilość kiczu na milimetr kwadratowy taśmy filmowej, to ten film z pewnością by się w jej ramach nie zmieścił. Uszy cierpną, gdy słyszy się, że szczęściem są biegające po podwórku wnuki, a miłość to zdolność odpuszczenia najcięższych grzechów.

Z tej części film (trwający aż 139 minut!) należało oczyścić. Momentami projekcja wlecze się niemiłosiernie. Uwagę widza jest w stanie utrzymać jedynie piękno kadrów. Bo choć "Człowiek" powstał w formie klasycznych "gadających głów", to każda z przemawiających do kamery osób wygląda w kadrze niesamowicie. Gra światłocieniem, kąty kamery, nasycenie kolorów składają się na galerię portretów, pojmowanych jak najbardziej dosłownie. Od razu widać fotograficzny talent Arthusa-Bertranda.

Jego talent dokumentalisty wychodzi na jaw znacznie później, kiedy historie indywidualizują się. Zamiast słuchać o kwestiach ponadnarodowych, dostajemy wstrząsające opowieści "o sobie samym". Wtedy film z nudnawej wyliczanki zamienia się w poruszający kalejdoskop współczesnych doświadczeń człowieka.

Syryjczyk mówi, że odkąd zginął jego ojciec, nie boi się już niczego, bo teraz śmierć oznacza połączenie się z nim. Afrykańczyk z północnej części kontynentu opowiada, jak z cmentarza wykopywano kilkakrotnie ciało homoseksualisty, który zdaniem ajatollahów nie zasłużył sobie na pochówek. Swoimi historiami dzielą się także uratowana przez esesmana Żydówka, maltretowana przez dziadków dziewczynka i Afgańczyk, który doświadczył piekła życia w ojczyźnie.

To tylko kilka przykładów, wcale nie najmocniejszych, które nakreślają, jak monumentalną pracę Arthus-Bertrand wykonał. Dotarł z kamerą w miejsca targane konfliktami, jak i te, w których przemoc ekonomiczna jest równie okrutna. Dopuścił do głosu kobiety i mężczyzn, winnych i pokrzywdzonych. Egalitarnie, bez konkretnego klucza. Na ich historie trudno pozostać obojętnym. Poruszają i zostają w pamięci w przeciwieństwie do dyrdymałów o miłości i szczęściu, o których chce się czym prędzej zapomnieć. Naprawdę trudno uwierzyć, że wszystkie pytania padające w "Człowieku" zadawała ta sama osoba.

6/10

"Człowiek" (Human), reż. Yann Arthus-Bertran, Francja 2015, dystrybutor: Against Gravity, premiera kinowa: 12 sierpnia 2016 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Człowiek (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy