Reklama

Czekolada nie pomoże. Julia też

"Listy do Julii" ("Letters to Juliet"), reż. Gary Winick, USA 2010, dystrybutor Monolith Films, premiera kinowa 11 czerwca 2010 roku.

Kopernik była kobietą, Szekspir Włochem, a komedia romantyczna to ciężki kawałek filmowego gatunku. Pierwszą prawdę przekazał nam Juliusz Machulski w "Seksmisji". Dwóch ostatnich możemy się dowiedzieć z "Listów do Julii". W filmie Gary Winicka niby wszystko jest - winnice, włoskie słońce, książę na koniu, stara miłość, nowa miłość, pogoń za miłością, ucieczka przed miłością. Nawet balkon nie został oszczędzony. Tylko owej iskry Amora brak.

Mam nadzieję, że tym razem żadnego pana nie oburzy kobieta pisząca recenzję (jak w przypadku "Robin Hooda"), bo wszak stereotyp głosi, że melodramaty i komedie romantyczne to pożywka dla płci pięknej. Przyznaję, że jestem fanką tego gatunku, ale może dlatego irytuje mnie, gdy ktoś próbuje sprzedać mi fast fooda w opakowaniu dobrego włoskiego jedzenia.

Reklama

Każdy gatunek rządzi się swoimi prawami, składa z określonych elementów wizualnych i fabularnych. Jednak kino gatunkowe, pomimo tych reguł (a może właśnie dlatego) jest sporym wyzwaniem dla reżysera i scenarzysty. Nie wystarczy bowiem złożyć w jedną całość poszczególnych elementów, by powstał film, który z przyjemnością, a przynajmniej bez zażenowania obejrzymy. W przypadku komedii romantycznej trzeba sporego talentu, by do tej delikatnej konstrukcji wpleść lekkość i humor, które w ostatecznych rozrachunku zadziałają i zauroczą widzów.

Sophie (Amanda Seyfried) jedzie do Verony ze swoim narzeczonym Victorem (Gael Garcia Bernal), który właśnie otwiera włoską restaurację. Ma to być dla nich podróż przedślubna. Victor jednak zamiast spędzać czas z przyszłą małżonką, zdradza ją z winami, serami, truflami i zostawia na pastwę losu. W czasie zwiedzania miasta Sophie dociera w końcu pod słynny pomnik szekspirowskiej Julii, gdzie kobiety zostawiają swoje listy do Julii, z pytaniami, rozterkami, tragediami zawsze związanymi z miłością. Sophie odkrywa, że listy zbierają "sekretarki Julii", jak same siebie nazywają. To grupa sympatycznych Włoszek, które odpisują autorkom w imieniu Julii (tu nasuwa się pytanie, czy mężczyźni nie mają prawa pisać listów do Julii?).

Sophie postanawia im pomóc i przypadkowo odkrywa list napisany 50 lat temu. Decyduje się odpisać tajemniczej Claire (Vanessa Redgrave). Ta zjawia się z nieznośnym, acz przystojnym wnukiem, Charliem (Christopher Egan) w Veronie. Wraz z Sophie i sceptycznie do wszystkiego nastawionym Charliem zaczynają szukać Lorenzo, młodzieńczej miłości Claire. Jak nietrudno się domyślić, po drodze antypatyczny wnuk odkrywa swoje drugie, wrażliwe ja, a dziewczyna zastanawia się, czy Victor to akurat mężczyzna jej życia.

Komedia romantyczna często wygrywana jest na stereotypach (o przewidywalnej akcji, nie wspominając), jednak sztuką jest sprzedać to tak, by widz nie czuł się potraktowany jak mało rozgarnięty nastolatek. "Listy do Julii" ogląda się jak szablon: teraz widok winnicy, teraz kolacja, a teraz patrzymy w gwiazdy, by za chwilę gonić ukochaną samochodem. Irytują rozhisteryzowane panienki wypisujące listy pod pomnikiem Julii, irytują stereotypowi do bólu Włosi, irytuje w końcu naiwne spojrzenie Amandy Seyfried. Brak dystansu, który może uratowałby całość.

Seyfried z Eganem nie potrafią się zgrać i mazanie sobie nosków lodami nie sprawi, iż uwierzymy w iskrzenie między parą głównych bohaterów. Przyznam, że z początku denerwowała mnie przerysowana gra Bernala jako Victora, ale w ostatecznym rachunku okazał się miłą odmianą w mdłej grze Seyfried. Odważnie zabawił się rolą, której to odwagi zabrakło Vanessie Redgrave. Jej Clair to sympatyczna, starsza pani z klasą, ale od laureatki Oscara można oczekiwać trochę więcej.

Szwankuje sama fabuła, szwankuje humor. Sił starczyło twórcom tylko na sam pomysł, który w swej istocie głupi nie jest i miał pewien potencjał. Można odnieść wrażenie, że po obejrzeniu (box office'u) "Pod słońcem Toskanii" czy "Dobrego roku" (południe Francji) producenci doszli do wniosku, że romans w zachodzącym nad winnicą słońcu sprzeda się zawsze. Rama jest, teraz trzeba ją czymś wypełnić. W "Listach do Julii" rama zmieniła się w główny składnik. W gruncie rzeczy najprzyjemniejszy. I nawet biedny balkon nie został oszczędzony. Niestety Egan to nie Richard Gere wspinający się do swojej pretty woman...

W stosunku do komedii romantycznych mam zawsze sporo wyrozumiałości i sympatii. Zwykle dzielę je na takie, które skonsumować można sauté, inne z pomocą czekolady. "Listy do Julii" mają kilka sympatycznych momentów. Jednak czekolada, mimo wszystko, nie pomogła.

4/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: komedia romantyczna | komedia | julia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy