"Creed II" [recenzja]: Przepraszam, czy tu biją?

Michael B. Jordan i Sylvester Stallone w filmie "Creed II" /materiały prasowe

Adonis Creed powraca, żeby stoczyć na naszych oczach kilka spektakularnych walk. Tylko część z nich odbywa się na ringu. Najważniejsze, czyli walki z życiem i własnymi słabościami, rozgrywają się daleko poza nim.

Kiedy ostatni raz widzieliśmy się z Adonisem Creedem (naturalny Michael B. Jordan), zdobył tytuł mistrza świata. Jego ambicje zdawały się zaspokojone, zwłaszcza że poznał kobietę swojego życia, a relacja z Rockym Balboą, którego nazywa wujkiem, pozwoliła mu nadrobić samotne lata wychowywania się bez ojca. Traumy zostały przepracowane, potrzeby zaspokojone, nowe życiowe cele nie miały związku z walką na ringu, a perspektywy na przyszłość wyglądały cokolwiek kolorowo, a na pewno bezkrwawo.

"Dwójka" już na początku przypomina nam, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, a raz założonych rękawic nie sposób już zrzucić. Zwłaszcza że w Filadelfii niespodziewanie zjawia się Iwan Drago (postarzony na potrzeby roli Dolph Lundgren), pogromca Creeda seniora, który przez 30 lat od walki z Rockym skupił się na przekształcaniu syna Victora (2-metrowy rumuński kickbokser Florian Muntean, który mord ma wypisany w oczach) w maszynę do zabijania. Victor, który rozgramia wszystko, co spotyka na swojej drodze, rzuca Creedowi rękawicę.

Reklama

Reżyser Steven Caple Jr., choć lubuje się w scenach morderczych treningów i spektakularnych naparzanek, które zamieniają się w walkę o życie, potrafi skoncentrować się na dylematach bohaterów. Kiedy honor staje się doradcą Creeda, rozpoczynają się jego melodramatyczne próby przekonania pozostałych bohaterów do swoich racji. Jak w najlepszych filmach o Rockym mamy tu konflikty interesów i uczuć, których nie da się rozwiązać bez pójścia na kompromis. Caple Jr. tak prowadzi do nich bohaterów, że udaje mu się uzyskać paletę emocji.

Konserwatywny w wydźwięku film, który staje się peanem na cześć rodziny, potrafi ścisnąć za serce, ale też rozbawić i wkurzyć, bo nikt nie serwuje gotowych rozwiązań. Bohaterowie muszą spojrzeć na siebie z dystansem i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy na pewno mają rację i co jest dla nich ważniejsze - trwanie przy swoim czy wspólne stawienie czoła wyzwaniom. Apogeum następuje na porodówce, gdzie los przywali lewym sierpowym między oczy.

Sceny rodzajowe pozwalają skomplikować świat przedstawiony i odejść od klasycznego podziału na dobrych i złych, a mocne stąpanie scenarzystów po ziemi daje możliwość dostrzeżenia w Creedzie kogoś więcej niż boksera o złotym sercu, któremu trzeba kibicować, choć zdarza mu się popełnić błąd. Siła sequela jest umiejętne wyeksponowanie powolnego dojrzewania bohatera do ringu, związku i relacji, dzięki czemu "Creed" staje się też napędzanym testosteronem filmem z gatunku coming of age, w którym napinająca się muskulatura nijak nie pomaga bohaterowi w podjęciu ważkich decyzji.

Pomaga za to na ringu, gdzie tradycyjnie dzieje się duża część filmów z serii (w rzeczywistości "Creed 2" jest ósmym obrazem, w którym pojawia się Rocky). Mimo rozwoju efektów specjalnych aktorzy zdecydowali się nie korzystać z nich w scenach walk. Efekt jest tak naturalny, że trudno usiedzieć bez obgryzania paznokci. Zwłaszcza że scenarzyści poczynają sobie tu na tyle pewnie, że momentami naprawdę zadajemy sobie pytanie, jak to się skończy. Za cenę biletu nie dostajemy może filmu wywracającego do góry nogami gatunek filmów o boksie, ale za to emocji, zwłaszcza tych sportowych, jest tu więcej niż można byłoby się po sequelu spodziewać.

8,5/10

"Creed II", reż. Steven Caple Jr., USA 2018, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 23 listopada 2018 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy