"Cóż za piękny dzień": Dzień piękny, film średni [recenzja]

Tom Hanks w filmie "Cóż za piękny dzień" /UIP /materiały prasowe

Ameryka kochała Freda Rogersa. Popularny prezenter telewizyjny przez ponad 30 lat prowadził program dla dzieci pod tytułem "Mister Rogers’ Neighborhood". Realizacja była - szczególnie z dzisiejszej perspektywy - kiczowata, ale seria ujęła widzów za sprawą osoby gospodarza.

Cierpliwy i wyrozumiały, zawsze mówiący spokojnym tonem Rogers w każdym odcinku skupiał się na innym zagadnieniu. W jednym radził, co zabrać na camping. W kolejnym mówił o samoakceptacji. Sporadycznie poruszał trudniejsze tematy: rasizm, rozwód lub śmierć. Nigdy nie oceniał, nie zdarzyło mu się wywyższać. Dla swoich widzów był dobrym wujkiem, który co jakiś czas gościł u nich w domu za sprawą ekranu telewizora.

Zrealizowany 16 lat po śmierci ulubieńca Amerykanów "Cóż za piękny dzień" Marielle Heller stanowi laurkę dla prezentera, ubraną w szaty dramatu rodzinnego. Historia skupia się na dziennikarzu Lloydzie (Matthew Rhys), który dostaje zadanie napisania krótkiego artykułu o Rogersie. Do spotkania z telewizyjną osobowością podchodzi niechętnie, bo pozytywny przekaz programu nijak ma się do jego cynicznego usposobienia. Rogers (nominowany z tę rolę do Oscara Tom Hanks) wyczuwa jednak, że Lloyd walczy ze swoimi demonami, przede wszystkim gniewem wobec chcącego powrócić do łask rodziny ojca-alkoholika (Chris Cooper). Chociaż nikt go nie prosi, postanawia pomóc.

Reklama

Dziennikarz w pierwszym odruchu nie wierzy obraz empatycznego i spokojnego prezentera. Jego i widzów nie czekają żadne dramatyczne odkrycia. Rogers do końca pozostanie ucieleśnieniem wszystkiego, co najlepsze w ludzkości. Nie bez powodu w tej roli obsadzono Toma Hanksa, aktora nazywanego sumieniem Ameryki. Gwiazda "Forresta Gumpa" wypada wiarygodnie w naśladowaniu gestów i głosu prezentera. Porady filmowego Rogersa zbliżają się niebezpiecznie do mądrości youtubowych coachów. Hanks potrafi jednak sprzedać banały w rodzaju "masz prawo się gniewać" w taki sposób, że cała widownia ma łzy w oczach.

Niemniej Rogers jest tylko postacią drugoplanową, pełniącą funkcję mentora. Głównymi bohaterami są Lloyd, jego żona i ich najbliżsi. Historia dziennikarza szybko wkracza na tereny tanich dramatów telewizyjnych i do końca pozostaje typowym wyciskaczem łez o wybaczeniu. Nie pomaga Rhys w roli Lloyda, ze znudzeniem powtarzający oklepany model cynika z traumą, który musi nauczyć się kochać, wybaczać i cieszyć życiem. Gdy Hanks znika z ekranu, z filmu uchodzi cała energia.

Stojąca za kamerą Marielle Heller podjęła także kilka nie do końca trafionych decyzji w kwestii formy filmu, wpisując w nią schemat programu Rogersa. O ile klamrę narracyjną można łatwo kupić, o tyle dłuższe fragmenty telewizyjnej produkcji (łącznie z kilkuminutowym wycinkiem ukazującym proces powstawania gazety codziennej) wybijają z rytmu opowieści.

"Cóż za piękny dzień" wybija się ponad przeciętność jedynie dzięki postaci Rogersa. Nie wiem, czy po seansie osoby wcześniej nieznające prezentera uwierzą w uwielbienie, jakim darzyła go publiczność w Stanach Zjednoczonych. Sceptykom polecam dokument "W odwiedzinach u pana Rogersa" lub fragmenty jego programu. Po nich łatwo zrozumieć, dlaczego swego czasu każdy Amerykanin chciał, by Rogers był jego sąsiadem.

5/10

"Cóż za piękny dzień" (A Beautiful Day in the Neighborhood), reż. Marielle Heller, USA 2019, dystrybucja United International Pictures, premiera kinowa 6 marca 2020 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Cóż za piękny dzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy