Budujemy nowy port!
"Miasto z morza", reż. Andrzej Kotkowski, Polska 2009, Fundacja Film Polski, premiera kinowa 9 października 2009 roku.
Jedno z najbrzydszych polskich miast doczekało się filmowej pocztówki. Efekt takiego przedsięwzięcia łatwo można było oszacować. Ku zaskoczeniu - to właśnie scenografia stanowi jedyny jego jasny punkt.
W głosach podsumowujących tegoroczny, gdyński festiwal, można było usłyszeć o odrodzeniu polskiego kina, długo oczekiwanej reformie rodzimej produkcji filmowej. Daleki jestem od takich stwierdzeń, niemniej nagrodzone najwyższymi laurami "Rewers" Borysa Lankosza i ''Dom zły'' Wojtka Smarzowskiego, czy choćby ''Wszystko, co kocham'' Jacka Borcucha, świadczyły o wcale przyzwoitym poziomie imprezy.
To jednak nie wspomniane tytuły najbardziej elektryzowały publiczność festiwalową. Patriotyzm lokalny nakazywał Pomorzanom szturmować sale, w których odbywały się projekcje ''Miasta z morza'' Andrzeja Kotkowskiego, planowanej od 20 lat filmowej wersji dziejów Gdyni. Wieloletnie plany przyniosły jednak opłakane efekty. Teraz film wypływa z portu morskiego, by siać niesmak w nadwiślańskich grodach.
Sfilmowanie, w oparciu o pierwszą część trzytomowej cegły ''Tak trzymać!'' Stanisławy Fleszarowej-Muskat, mitu założycielskiego Gdyni, razi w tak wielu aspektach, że brak tu miejsca, by je wszystkie wymienić. Kolega-krytyk, Michał Walkiewicz, słusznie zauważył, iż obraz Kotkowskiego niechcący powtarza schemat socrealistycznych ramotek z lat 50-tych. Ale czy nieświadomie? Wystarczy spojrzeć tylko na tagline reklamujący film: ''Poruszająca opowieść o pracy, przyjaźni i miłości, o nadziejach i porażkach w przełomowym, pionierskim, okresie budowy portu gdyńskiego''. Dodajmy tylko wykrzyknik a port zamieńmy na Nową Hutę, a mamy hasło promocyjne dla agitki sprzed półwiecza!
Kotkowskiego trzeba pochwalić za próbę przybliżenia wydarzeń z dwudziestolecia międzywojennego, okresu niecieszącego się szczególnym zainteresowaniem wśród współczesnych, rodzimych filmowców; aliści na walorach edukacyjnych (i wspomnianych, scenograficznych) plusy się kończą.
Reżyser opowiada historię dwóch kolegów. Jak to w mitach: jeden biedny, drugi bogaty. I jak w realizmie socjalistycznym: ten drugi, mimo, że dobrze urodzony, brzydzi się pieniędzmi swojego ojczulka, burżuazyjnej, kapitalistycznej świni. Biedny, przybywszy na Pomorze, prędko zakochuje się wzajemnością w młodej Kaszubce. Na drodze do ich szczęścia stoi jednak ojciec dziewczyny. W roli ojca: chłopa - Kaszuba, w przepoconej koszuli rąbiącego drewno i pilnującego domostwa, jakże zaskakująco obsadzony Marian Dziędziel. W subtelnej niczym strzał z panzerfausta scenie śmierci duch jego bohatera wybiega na plażę, wskakuje na łódkę i odpływa w siną dal. W tym, i wielu innych momentach nie mam jasności, czy reżyser chce mnie rozśmieszyć czy obrazić.
Tłem dla romantycznej historii jest oczywiście stachanowska praca przy budowie portu. Kolektywny wysiłek, strumieniami lejący się pot i radość robotników z tworzenia przystani składają się obrazy jako żywo przypominające wprawione w ruch postaci z niesławnego płótna ''Podaj cegłę''.
W snuciu mitycznej opowieści o powstaniu miasta Gdyni Kotkowski zagalopował się tak daleko, że swoim bohaterom podczas seansu kinowego pokazał dźwiękową kronikę filmową. Nie trzeba być wielkim znawcą, żeby wiedzieć, iż w 1926 roku (czas akcji filmu to lata 1923-26) nie było jeszcze dźwięku w kinie. I znowu rodzi się zagwozdka: czy twórcy (przypomnijmy: wykładowcy Akademii Filmu i Telewizji w Warszawie) brakuje elementarnej wiedzy historyczno-filmowej czy idzie na łatwiznę, robiąc z kroniki przypis źródłowy, nad wyraz jednak uproszczony i bałamutny?
Czarę goryczy przepełnia finał, w którym oglądamy bohaterów opowieści przeniesionych do czasów współczesnych - pomysł żywcem zmałpowany z największego polskiego wstydu ekranowego ostatnich lat - ''Quo Vadis?''.
''Miasto z morza'' komasuje wszystkie wady współczesnego polskiego kina, czerpiąc jednocześnie z najbardziej niechlubnego nurtu jego historii. Z ekranu bucha płytkim narodowym patriotyzmem (obecnym we wszystkich produkcjach bogoojczyźnianych) a historia skrojona jest pod zdolności percepcyjne siedmiolatka (casus adaptacji lektur szkolnych). Aktorzy wypadają nieprzekonywająco, ale jest to wina bardziej nijakich, prostolinijnych postaci całkowicie przewidywalnego i szablonowego scenariusza, niż samych odtwórców.
Powstały równocześnie z czteroodcinkowym serialem dla telewizji kinowy koszmarek będzie miał jednak poważny problem: nie stanowiąc ekranizacji szkolnej czytanki ani nie koncentrując fabuły na życiu żadnego duchownego, nie przyciągnie do sal szkół. Jakiego zatem odbiorcę znajdzie ''Miasto z morza''? Bez większych wyrzutów sumienia i szklanej kuli pod ręką, wróżę klapę finansową.
2,5/10