"Berek" [recenzja]: Dzień chłopaka

Kadr z filmu "Berek" /materiały prasowe

"Berek" Jeffa Tomsica jest jednym z najlepszych w ostatnich latach hollywoodzkich filmów o męskiej przyjaźni. A na pewno jednym z najbardziej pomysłowych.

Pomysłowość "Berka" wynika w dużej mierze z tego, że podstawę dla filmu napisało chaotyczne i nieprzewidywalne życie, niemal zawsze bardziej kreatywne od silących się na oryginalność opłacanych scenarzystów.

Grupa starych przyjaciół rzeczywiście poświęca od niemal trzydziestu lat jeden miesiąc w roku na specyficzną odmianę jednej z najpopularniejszych gier dla małych dzieci, w której wszystkie chwyty są dozwolone, żeby tylko osiągnąć cel - nie zostać berkiem. Przebierają się, oszukują, kombinują, nierzadko cierpią fizycznie, ale nie poddają się w swoich staraniach aż do godz. 23:59 ostatniego dnia lutego. Są szefami firm, uznanymi zawodowcami w swoich dziedzinach, ludźmi zamożnymi i zadowolonymi z życia, ale kiedy rozpoczyna się rozgrywka, nie ma dla nich żadnych świętości. Berkiem zostawał zarówno witający własne dziecko w szpitalu ojciec, jak i mężczyzna żegnający właśnie rodzica na pogrzebie.

Reklama

Brzmi absurdalnie? I takie właśnie jest, jednakże ostra rywalizacja dużych chłopców jest wbrew pozorom efektem ubocznym całej zabawy - prawdziwym celem jest podtrzymanie dziecięcej przyjaźni, która blaknie z upływem czasu, zamieniając się w szereg epizodów, do których człowiek wraca w trudnych chwilach dorosłości. Bohaterom tej historii, o których świat usłyszał po raz pierwszy w 2013 roku za sprawą artykułu w "Wall Street Journal", udało się jednak oszukać "nieznośną lekkość bytu". Pozostali prawdziwymi przyjaciółmi, odnajdując również w absurdzie berkowych pomysłów ukojenie po utracie bliskich lub sposobność do dzielenia się pozytywnymi emocjami przy radosnych okazjach. Koncepcja wyjściowa "Berka" nadawała się więc idealnie na podstawę szalonej komedii, w której gag goni gag, a absurd miesza się z wygłupem. I wszystko wskazywało na to, że będzie to kolejna durna amerykańska komedia z ckliwym przesłaniem.

Stało się inaczej, bo twórcy - na czele z wywodzącym się ze świata komedii reżyserem - zrozumieli, że nie powinni ingerować w samą historię, lecz wyłącznie uatrakcyjnić poszczególne jej elementy. Bohaterowie dostają więc w kość niczym ekipa "Jackass", tworzą skomplikowane plany, których nie powstydziliby się hollywoodzcy złoczyńcy, a nieuchwytny mistrz berka grany przez Jeremy’ego Rennera zachowuje się jak Sherlock Holmes z filmów Guya Ritchiego, przewidując wszystkie ruchy przyjaciół-przeciwników i rozkładając ich w zwolnionym tempie na łopatki mieszanką intelektu i tężyzny fizycznej. Akcję przeniesiono na maj, by na ekranie było ładniej i słoneczniej, a towarzyszące protagonistom kobiety - wliczając w to ostrą żonę jednego z nich - wyglądały bardziej pociągająco. Udało się jednak zachować w tym wszystkim poczucie spontaniczności, kreatywnej anarchii, przedniej zabawy i - co najważniejsze - wielkiej przyjaźni.

W pewnym momencie formuła zwariowanej komedii berkowych gagów się wyczerpuje, bo nie da się oprzeć całego filmu na absurdalnych pomysłach na "dorwanie kumpla", ale wtedy robi się jeszcze ciekawiej. Bohaterowie zatracają się w swoich dążeniach i przestają zauważać granice, a dla Tomsica jest to okazja do zasugerowania, że w gruncie rzeczy duzi chłopcy mają w sobie coś z psychopatów, którzy przestali odczuwać satysfakcję z wyrywania muchom skrzydełek i muszą znaleźć jakiś inny sposób na odreagowanie testosteronowej agresji. Ten zaskakujący morał wybrzmiewa bardzo krótko i łatwo go przeoczyć w zalewie pozytywnych emocji i przesłania, ale bardzo dobrze uzupełnia się z całością. I sprawia, że choć "Berek" jest przede wszystkim szaloną komedią o sile przyjaźni, twórcy filmu nie zapomnieli - jak wielu ich kolegów - że prawdziwe życie jest chaotyczne, nieprzewidywalne i zawsze zawiera jakąś dawkę goryczy i mroku. Brawo.

7,5/10

"Berek" (Tag), reż. Jeff Tomsic, USA 2018, dystrybutor: Warner Bros., premiera kinowa: 6 lipca 2018 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama