"Ben-Hur" [recenzja]: Festiwal ładnych aktorów

Jack Huston w filmie "Ben-Hur" /Forum Film Poland /materiały dystrybutora

- Zróbmy jakiś skandal! Dajmy im pretekst do gadania! - zachęca ukochaną na początku filmu tytułowy bohater. Ech, chciałoby się, żeby podobne chętki mieli twórcy "Ben-Hura". Niestety, najnowsza adaptacja powieści Lewa Wallace’a jest nijaka. Ma swoje dobre i złe strony: zgłębiono w niej łączące narody relacje, za to zupełnie położono próby zindywidualizowania postaci. Historia szybko o tym filmie zapomni. Widzowie też.

Bohaterowie, kiedy reprezentują swoje osobiste potrzeby i zdradzają się ze swoich pretensji i motywacji, są mało wiarygodni. Wina leży po stronie aktorów i scenarzystów. Drudzy napisali patetyczne kwestie, które wygłaszają ci pierwsi. Brakuje im naturalności, nie mają do postaci dystansu, są w swojej grze zbyt teatralni i podniośli. Jack Huston nie potrafił oddać przemiany swojego bohatera, tytułowego Judy Ben Hura. Jego droga od majętnego Żyda z arystokratycznej rodziny, przez zdehumanizowanego niewolnika w galonach, aż po mściwego woźnicę - jest szablonowa.

Reklama

W pierwszej części filmu jego najczęstszym środkiem ekspresji jest uśmiech, w środkowej - zaciśnięte wargi i wytrzeszczone oczy, w finalnej - złowrogi wyraz twarzy. Po mimice go poznacie. Z grą Tobby'ego Kebbela jest jeszcze gorzej. Messalę, przyrodniego brata Judy, który robi karierę w szeregach armii Rzymian, przez ponad dwie godziny gra na jednej minie. Jego postać jest najbardziej papierowa i nijaka.

W efekcie trudno tych panów polubić, a jeszcze trudniej przejąć się ich losem. Nie ma między nimi chemii, która przykrywałaby ich aktorskie niedociągnięcia. Są widzom obcy i obojętni. Jedyne, czego nie można im odmówić, to uroda. Nowy "Ben-Hur" to właściwie festiwal pięknych twarzy. Na obsadę złożyli się aktorzy o nieprzeciętnych warunkach fizycznych. I nie chodzi jedynie o głównych bohaterów. Wyjątkową krasą odznaczają się także zarówno źli, jak Poncjusz Piłat (znany z "Wojny" i "Porwania" Duńczyk Pilou Asbæk), jak i ci wyjątkowo dobrzy, jak Jezus (Rodrigo Santoro). Obsadowi decydenci wykazali się w tej kwestii wyjątkowym egalitaryzmem.

Podobnie jak scenarzyści w kwestii etnicznych napięć i politycznej sporów. Konflikt interesów Rzymian, Żydów i zelotów jest wyjaśniony dokładnie i szczegółowo, bardziej nawet niż w klasycznym "Ben Hurze" Williama Wylera z 1959 roku. Rzymianie nie są jednoznacznie potępieni, żadna z grup upominających się o wolność nie jest faworyzowana. Za to każda ze stron ma swoich myślicieli, w każdej znajdują się jednostki, które szukają pokoju, jak i ci, którzy sieją wiatr. Nie ma ludzi, których za krzywdzący przebieg zdarzeń można by obarczyć winą. To raczej los komplikuje bohaterom życie, choć winę wolą widzieć w drugim człowieku. Dopóki nie nauczą się patrzeć na sprawy szerzej, pokój ani pojednanie nie będą możliwe. O tym przesłaniu warto pamiętać, chociaż filmu nie sposób.

5/10

"Ben-Hur", reż. Timur Bekmabetow, USA 2016, dystrybutor: Forum Film Poland, premiera kinowa: 19 sierpnia 2016

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ben-Hur (2016)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy