"Assassin's Creed" [recenzja]: Bękart

Kadr z filmu "Assassin's Creed" /materiały dystrybutora

Jeśli ogląda się "Assassin's Creed" Justina Kurzela jako typowy blockbuster, można poczuć rozczarowanie: akcja filmu wydaje się mętna, brakuje w nim godnych sympatii bohaterów, a jego tonacja jest mroczna ponad multipleksowe standardy. Jeśli jednak spojrzy się na niego jako próbę połączenia schematów kina rozrywkowego z arthouse'ową wrażliwością, okaże się on dziełem odważnym, wręcz bezczelnym.

Oparta na serii gier fabuła przypomina wariację na temat kultowej trylogii "Illuminatus!" pióra Roberta Shei i Roberta Antona Wilsona, w której szalony, kontrkulturowy humor został zastąpiony przez kilkutonowy patos. Oto teoria spisku pożeniona z manicheizmem: na przestrzeni wieków dwa stronnictwa - mający dyktatorskie zapędy templariusze i bezwzględni, ale służący słusznej sprawie asasyni - toczą sekretną walkę, w której stawką jest los całej ludzkości.

Ich historię poznajemy za pośrednictwem niejakiego Calluma Lyncha (Michael Fassbender łączący w sobie wysokoprocentową męskość z psychopatyczną charyzmą Hannibala Lectera). Ten skazany na śmierć przestępca, wywodzący się z długiej linii asasynów, zostaje porwany przez templariuszy i umieszczony w ośrodku badawczym, gdzie podłączony do skomplikowanej maszynerii raz po raz zanurza się we wspomnienia swojego przodka, który żył w XV-wiecznej Hiszpanii. Celem tych zabiegów jest zlokalizowanie ukrytego przez niego artefaktu, w którym znajduje się gen wolnej woli. Brzmi to dziwacznie i tak też właśnie wygląda.

Reklama

Rozpisana na dwa plany czasowe narracja pozwala Kurzelowi bawić się różnymi gatunkowymi konwencjami i estetycznymi kluczami. Z jednej strony dostajemy thriller sci-fi, który zilustrowano statycznymi, biało-stalowymi ujęciami laboratoryjnych korytarzy i zimnym ambientem, brzmiącym niczym nałożony na sobie szum dziesiątek maszyn. Z drugiej - historyczne kino akcji, w którym ruchliwa kamera omiata swoim spojrzeniem naturalne i miejskie krajobrazy, przelatuje przez brunatne chmury pyłu i wiernie podąża za uprawiającymi parkour bohaterami, mając za akompaniament frenetyczną muzykę o plemiennym sznycie. Dzięki perfekcyjnemu rzemiosłu to wszystko tworzy naprawdę imponujące widowisko.

Tak jak w swoich dwóch poprzednich filmach, o lata świetlne oddalonych od kina rozrywkowego "Snowtown" i "Makbecie", Kurzel skupia się tutaj na wykreowaniu zawiesistej atmosfery: wypełnia kadry wymyślnymi kompozycjami ze światła i cienia, pozwala słowom bohaterów wibrować w starannie skalibrowanej ciszy, zamiast dramaturgii oferuje gorączkowy trans, który trwa od pierwszych do ostatnich minut seansu. W zestawieniu z popkulturowym materiałem jego metoda daje kuriozalny efekt.

"Assassin's Creed" jest filmem bombastycznym, ale w pewien sposób kameralnym, kiczowatym, ale też pięknym, nadającym się bardziej do podziwiania niż przeżywania. To hybryda, która prawdopodobnie skazana jest na wyginięcie. Trochę bękart, a trochę cudowne dziecko.

7,5/10

"Assassin's Creed", reż. Justin Kurzel, USA 2016, dystrybutor: Imperial - Cinepix, premiera kinowa: 6 stycznia 2017 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Assassin's Creed 2016
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy