Oglądając "Argentynę, 1985" trudno mi było nie zadać sobie pytania, dlaczego w Polsce nie powstają takie filmy o rozliczeniu junty wojskowej, zgniatającej naszą wolność w latach 80. XX wieku. Wtedy przypomniałem sobie, że w Polsce sądowego rozliczenia junty Jaruzelskiego nie było. Dlaczego powinna być rozliczona choćby symbolicznie? O tym opowiada konkurent "IO" Jerzego Skolimowskiego w walce o Oscara za film międzynarodowy.
Nie porównuję liczby zbrodni junty Jaruzelskiego do wojskowej dyktatury generała Jorge Rafaela Videli z lat 1976-1982, która według oficjalnych danych pochłonęła życia 13 tysięcy ludzi (organizacje humanitarne mówią o 30 tys. ofiar). W Polsce ofiar było nieporównywalnie mniej, co nie przekreśla potrzeby rozliczenia. Nie chcę też wchodzić w tym miejscu w zawiłości niejednoznacznej i skomplikowanej historii krajów Ameryki Łacińskiej, gdzie w czasie zimnej wojny ścierały się siły wspierane przez komunistów z Chin i Związku Radzieckiego z siłami finansowanymi przez USA i jego sprzymierzeńców.
Romantyczna, czarno-biała mitologia, jaką obrósł (przy wielkim udziale kina i popkultury) choćby zbrodniczy reżim na Kubie jest dowodem na to, że nie warto opierać swojej wiedzy o polityce Ameryki Południowej wyłącznie na wizjach artystów. Zaczadzenie marksizmem i leninizmem w Ameryce Południowej było ogromne i nie wynikało tylko z geopolitycznego podziału świata. Przecież nawet katoliccy duchowni od teologii wyzwolenia "żenili" Jezusa z marksizmem. By zrozumieć stopień wiary lewicowych elit z Ameryki Południowej w sowiecki komunizm, można spojrzeć dziś na fascynację dzisiejszej amerykańskiej alt-prawicy putinizmem. Nieracjonalność jest identyczna.
Odpowiedź na kroczący komunizm była w Ameryce Południowej niestety brutalna. Zbrodnie chilijskiej junty Augusto Pinocheta są przerażające, mimo że uchroniły kraj przed losem Kuby. W Argentynie było podobnie. Rządzony przez reżim Juana Perona i potem jego żony Isabel kraj był skorumpowany, autorytarny i szalały w nim marksistowsko-leninowskie bojówki, które stłumiła junta wojskowa. Jak? Prześladując każdego, komu przypisano choćby komunistyczne albo socjalistyczne sympatie. Desaparecidos, czyli "zniknięci" byli torturowani, zrzucani żywcem z helikopterów do morza, a los wielu jest do dziś nieznany. Wojskowy reżim upadł dopiero po kompromitującej przegranej wojnie z Wielką Brytanią o Falklandy. Procesy wojskowych toczyły się do 2010 roku, gdy 82-letni generał Reynaldo Benito Bignone został jako odpowiedzialny za zbrodnie skazany na 25 lat więzienia.
O procesie architektów tych zbrodni opowiada, nagrodzony Złotym Globem i nominowany do tegorocznego Oscara w kategorii najlepszy film zagraniczny, dramat Santiago Mitre. Kupiona przez Amazon Prime "Argentyna, 1985" jest nakręcona według najlepszych schematów sądowego kina z Hollywood. Głównym bohaterem jest prokurator Julio Strassera (Ricardo Darín), który niezłomnie buduje akt oskarżenia wobec nadal bardzo silnych generałów wojskowej junty. Robi to mimo gróźb kierowanych pod adresem swoich dzieci oraz niebezpieczeństwa, z jakim zderzać się muszą przedstawiciele wciąż słabego i rodzącego się w bólach demokratycznego rządu prezydenta Raula Alfonsina (1983-89).
Mitre nakręcił przemyślany stylistycznie film, mieszając archiwalne nagrania procesu ze zdjęciami nakręconymi z użyciem odpowiednich filtrów, które oddają klimat lat 80. w Argentynie. Reżyser nie manipuluje widzem podczas zeznań kobiet torturowanych przez wojskowych i nie stawia też publicystycznych oskarżeń. Nie ma tutaj teatralnego kiczu z nieznośnie hollywoodzkiej ekranizacji książki Izabelle Allende (spokrewnionej z obalonym przez Pinocheta prezydentem Chile Salvadorem Allende) "Dom dusz" Billie Augusta, ale też brak epatowania opisami najgorszych tortur kobiet rodem ze "Śmierci i dziewczyny" Romana Polańskiego, który opowiadał o zemście lewicowej działaczki na swoim oprawcy, związanym z wojskową juntą nieokreślonego (może Argentyny?) południowo amerykańskiego kraju.
Mitre skupia się na prawniczej walce z wciąż politycznie wpływowymi generałami, ale też pokazuje społeczne przemiany w kraju wychodzącego z dyktatury. Strassera dobrał sobie jako współpracowników młodych i niedoświadczonych prawników, którzy bez obciążeń uwikłaniem w politykę mogli przystąpić do ścigania wojskowych. Wśród nich najciekawszą postacią jest Luiz Moreno-Ocampo (Peter Lanzani), którego rodzina wspierała poprzedni reżim. Argentyńczyków, którzy popierali wojskową juntę w obawie przed komunistycznym terrorem, trzeba było przekonać, że wojskowi rzeczywiście mieli na rękach krew, a proces nie jest polityczną zemstą lewicy. Do tego dochodziła dramatyczna walka o to, by proces odbył się przed sądem cywilnym, a nie wojskowym.
To wszystko w "Argentynie, 1985" wybrzmiewa i jest opowiedziane z werwą, która ożywiała najlepsze amerykańskie sądowe dramaty. Jest to film old schoolowy i oparty na tradycyjnej narracji polityczno-sądowego kina, ale dzięki wyważonemu tonowi scenariusza, pełnej oddania roli Darína, który tworzy obraz niezłomnego prokuratora, ale też muszącego pokonać strach zwykłego ojca rodziny oraz dobrze zbudowanemu napięciu (końcowy monolog prokuratora nie potrzebuje hollywoodzkiego patosu, by porwać widza) "Argentyna, 1985" wejdzie do klasyki sądowego kina.
Czy zdobędzie Oscara? Cóż, Argentyna otrzymała Oscara za film nieanglojęzyczny w 1986 roku ("Wersja oficjalna" Luisa Puenzo). W tym samym roku wygrała Mistrzostwa Świata w piłce nożnej. Leo Messi w 2022 roku również trzymał w rękach puchar świata, a film "Argentyna, 1985" dostał chwilę potem Złotego Globa. Ja jednak mam nadzieję, że złoto wyrwie z rąk Mitre osiołek Skolimowskiego.
8/10
"Argentyna, 1985" (Argentina, 1985), reż. Santiago Mitre, Argentyna 2022 rok.