Reklama

Anty-inicjacja

"Legendy sowiego królestwa: Strażnicy Ga'hoole" ("Legend of Guardians: The Owl of Ga'hoole"), reż. Zack Snyder, USA 2010, dystrybutor Warner Bros., premiera kinowa 15 października 2010 roku.

Zack Snyder wielkim reżyserem nie był, nie jest i pewnie już nigdy nie będzie. Na tle innych twórców sterydowego, napędzanego CGI i wielomilionowym budżetem kina fantastycznego - Rolanda Emmericha czy Michaela Baya - wyróżnia się nieco ambicjami i wrażliwością, ale w każdej z jego produkcji pojawiało się zawsze jakieś pęknięcie; skaza odróżniającą bardzo dobry spektakl od wielkiego kina.

Największą miarą rozdźwięku między tym, co Snyder chce, a co potrafi, byli "Watchmen: Strażnicy" - film skądinąd przyjemny, lecz oparty na paradoksie. Jak zauważył amerykański krytyk J. Hoberman, ta ekranizacja kultowego komiksu Alana Moore'a - mimo zaskakującej wierności oryginałowi - próbowała dokonać niemożliwego: stworzyć tradycyjną opowieść o superbohaterach w oparciu o jej totalne zaprzeczenie. Snyder mógł z całej siły walić głową w mur, ale nie potrafił wmówić swojemu wewnętrznemu dziesięciolatkowi, że stawia emocje i sens nad przejażdżkę wygenerowaną w komputerze kolejką górską.

Reklama

"Legendy sowiego królestwa" tylko pozornie stanowią film dużo mniej ambitny od "Strażników". Chociaż są animacją o zasłuchanych w mityczne historie zwierzątkach, które pewnego dnia odkrywają, że powtarzane im na "dobranoc" historie były prawdziwe, to szybko ich ciężar gatunkowy okazuje się niebanalny. Rozpoczynająca się od symbolicznego opuszczenia gniazda akcja, ma swoje korzenie w długiej tradycji opowieści inicjacyjnych - bohaterom przyjdzie dorosnąć i zmierzyć się z własnymi aspiracjami oraz kompleksami, a na swojej drodze napotkają pokusę, aby przejść na Ciemną Stronę Mocy. Na horyzoncie zbiera się bowiem armia sów, które wcale nie mają ochoty na bycie symbolami mądrości.

Opowiedzenie o tym w sposób nieurągający wadze tematu to wyzwanie, reżyser traktuje jednak scenariusz jak samograj. Idzie jak po sznurku, dbając przede wszystkim o patos i dynamikę poszczególnych scen, a nie o wyrazistość interakcji między bohaterami. Zamiast zmierzyć się z ciężarem epiki, upraszcza wszystko i skraca.

Snyder - przy pomocy speców od animacji - rozpina na tym kruchym fabularnym szkielecie naprawdę imponujące obrazy. Raz po raz zwalnia akcję, zawieszając lecące sowy w otoczeniu szalejących płomieni, na tle wschodzącego słońca lub rozcinających niebo piorunów. Nie sposób jednak znudzić się w ciągu dziewięćdziesiąt minut trwania filmu. Design postaci zachwyca drobiazgowością i wielowymiarowością.

Piszę te słowa tylko z lekką dozą ironii: Snyder to prorok nowej generacji twórców i odbiorców - jeszcze trochę minie, zanim przyzwyczaimy się do oferowanych przez najnowsze technologie fajerwerków i będziemy mogli z czystym sumieniem skrytykować jego produkcje za niewykorzystywanie własnego potencjału. Wydaje się być on nowocześniejszy nawet od Jamesa Camerona, który - przy całym swoim talencie do kręcenia wielkich widowisk - jest już nieco archaiczny, bezskutecznie próbując powiedzieć w "Avatarze" coś o współczesnym świecie. Snyder na jego tle jawi się jako elastyczny nihilista, w końcu nakręcił ksenofobiczną apoteozę przemocy ("300") i satyrę na koncept nadczłowieka ("Strażnicy"). Nic w tym więc dziwnego, że "Legendy sowiego królestwa" okazują się być zaprzeczeniem filmu inicjacyjnego - pozwalają zarówno protagonistom, jak i widzom pozostać w świecie baśni.

Dla tych pierwszych ma to wymiar pozytywny - w końcu ich marzenia stają się rzeczywistością - ale dla tych drugich będzie to równoznaczne ze zgodą na brak dojrzewania i pozostaniem w świecie zdehumanizowanego lunaparku.

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Warner Bros. | strażnicy | legendy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy