Reklama

"Annie" [recenzja]: Cameron Diaz świetna już od pierwszej nutki

Jednym z producentów "Annie" jest Jay-Z. Raper, będący zarazem świetnym producentem muzycznym, tym razem nie może pochwalić się przebojem.

Najnowsza ekranizacja musicalu Thomasa Meehana nie dorasta do poziomu tej Johna Hustona z lat 80. XX wieku ani fabularnie, ani muzycznie. Tym razem akcji brakuje dramatyzmu, a fabuła posuwa się naprzód zawsze według oczekiwań. Scenarzyści nie zdecydowali się na żadną woltę, która choć trochę podniosłaby napięcie. Przez półtorej godziny projekcji nie czekają nas żadne zaskoczenia.

No, może poza tymi związanymi z aktorami. Niespodziewanie, najlepsza z całej obsady okazuje się tu bowiem Cameron Diaz wcielająca się w postać wrednej matki zastępczej piątki sierot. Hollywoodzka gwiazda zaskakująco dobrze wypada w musicalu. Gagi z jej udziałem wywołują mimowolny uśmiech, a maniera, z jaką wygłasza kolejne frazy, sprawia, że zupełnie kradnie show dziecięcym aktorom. Scena, w której Diaz śpiewa kawałek "Little Girls", położyłaby na kolana nie tylko jury Festiwalu Piosenki Aktorskiej. Amerykanka odznacza się i świetnym wokalem, i świadomością wykorzystania muzyki. Przy pomocy jednej jedynie piosenki udaje jej się odsłonić frustrację, zagubienie i skrywaną pod maską cynizmu prawdziwą twarz jej bohaterki, a więc powiedzieć o niej więcej niż reżyser i scenarzyści przez cały film.

Reklama

Psychologia bohaterów i ich przemiana są zresztą piętą Achillesową tej produkcji. Postaci zbyt gładko przechodzą z czerni w biel. Scenariuszowa stawka jest mało przekonująca, a motywacja - żadna. Jedyne, co się tu udaje, to osadzenie tego wszystkiego we współczesności. Komentarzem do otaczającej nas rzeczywistości nie jest może "Annie" odkrywczym, ale za to całkiem zabawnym.

Szczególnie kiedy obśmiewa strategie marketingowe sztabu czarnoskórego kandydata na burmistrza Nowego Jorku. Żeby podnieść słupki poparcia pan Stacks nie będzie musiał złożyć ani jednej wyborczej obietnicy. Wystarczy, że dzięki mediom społecznościowym wylansuje się na człowieka nieobojętnego na los sierot. Wcielający się w niego Jamie Foxx robi, co może, żeby uczynić ze swojej papierowej postaci pełnokrwistego bohatera. I czasami wychodzi mu całkiem nieźle, zwłaszcza kiedy sypie inteligentniejszym dowcipem (- Zależy ci na Annie? - Zależy mi na sierotach z Nowego Jorku. - Pytałam, czy zależy ci na Annie? - Annie jest sierotą z Nowego Jorku). O zdolnościach wokalnych aktora, który zagrał Raya Charlesa, nie trzeba nikogo upewniać. Jego wykonanie peanu na cześć Wielkiego Jabłka plasuje się tuż obok piosenki Diaz.

Szkoda, że podobnej muzycznej siły nie mają utwory wykonywane przez dzieciaki. Nie są one może tak sztampowe i irytujące, jak te odśpiewywane przez dziecięce gwiazdy Disneya i studia Hanna-Barbara, ale nie wzbijają się ponad przeciętność. W konsekwencji "Annie" dostarcza takich samych wrażeń, jak utwory z playlisty popularnych stacji radiowych: nie irytują, kiedy pobrzękują sobie w tle, ale mało kogo są w stanie porwać do tańca.

5,5/10

---------------------------------------------------------------------------------------


"Annie", reż. Will Gluck, USA 2014, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 25 grudnia 2014 roku.

--------------------------------------------------------------------------------------

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama