Amerykański sen, niemieckie sterydy
"Captain America: Pierwsze starcie", reż. Joe Johnston, USA 2011, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 5 sierpnia 2011
Kapitan Ameryka ma dzisiaj przechlapane już na starcie. Osama bin Laden nie żyje, ale Wujek Sam nie jest w wiele lepszym stanie - amerykański hurrapatriotyzm, którego emblematem był ten heros Marvela, został tak mocno zdyskredytowany, że trudno w kinie wykrzesać z niego trochę więcej energii.
Dlatego producenci "Captain America: Pierwsze starcie" Joe Johnstona dali zagranicznym dystrybutorom możliwość wyświetlania filmu pod zmienionym tytułem, nie budzącym skojarzeń z imperializmem, ropą i martwymi talibami. Sami twórcy uznali zaś, że obecnie jedynym sposobem na opowiedzenie o osiłku zawiniętym w gwieździsty sztandar jest pastisz.
"Captain America" jest ironiczny, ale nie wywrotowy. Wykpiwa się w nim przaśne żołnierskie wodewile i wojenną propagandę spod znaku "Dlaczego walczymy" Capry, afirmując przy okazji oderwaną od polityki ideę - amerykański sen, głoszący możliwość dowolnego kierowania swoim życiem. Wcieleniem tej idei jest Steve Rogers (Chris Evans), kurdupel o muskulaturze Marka Zuckerberga i ambicjach zostania całą ekipą "Niezniszczalnych" w jednym. W sukurs takim planom przychodzi mu niemiecki naukowiec wraz z zestawem specyfików i urządzeń, pozwalających przekuć wiotkie mięśnie w stal. W końcu nie od dziś wiadomo, że w ojczyźnie gipsowych krasnali znają się na sterydach jak na niczym innym.
Kilka zastrzyków, kilka wyładowań elektrycznych i Rogers zmienia się w Übermenscha, głoszącego hasła demokracji, a akcja filmu zaczyna przyspieszać z każdą minutą. Klisza goni kliszę. Nazistowscy okultyści z organizacji Hydra, budzącej oczywiste skojarzenia z Towarzystwem Thule, chcą za pomocą potęgi Odyna zrównać z ziemią Stany Zjednoczone, a po nich cały świat. Na ich czele stoi Johann Schmidt, czarny charakter o czerwonej skórze, którego gra Hugo Weaving, cedzący słowa tak samo jak agent Smith w "Matriksie", przez co wciąż czeka się, aż w końcu pomyłkowo na końcu zdania doda "... Mr. Anderson". Aby go powstrzymać, Rogers wyrusza wraz ze swoimi Bękartami Wojny do jego położonej w górach tajnej bazy. Tylko dla orłów? Tylko dla Kapitana Ameryki!
Frajdy jest mnóstwo. Twórcy balansują na cienkiej granicy między patosem a zgrywą, zachowując cały czas zdrową równowagę. Film staje się przez to letni, wypłukany z silniejszych wrażeń, ale, odwołując się do mądrości przysłów, "widziały gały, co brały" i "nie powinno się mieć pretensji do garbatego, że ma krzywe dzieci". Evans wydaje się bezbarwny, na szczęście jednak scenarzyści umieścili akcję na barkach nieco ciekawszych od niego postaci: twardej agentki Carter (Hayley Atwell) i zgredziałego pułkownika Phillipsa (Tommy Lee Jones).
"Captain America" jest tak amerykański, że polscy dystrybutorzy postanowili zostawić pierwszy człon tytułu w oryginale, ale chciałbym na koniec zwrócić uwagę na drugi człon, również niewłaściwie przetłumaczony. "First Avenger" to nie "Pierwsze starcie" tylko "Pierwszy mściciel", co odsyła do planowanej już od pewnego czasu ekranizacji komiksu "The Avengers", w którym w szranki ze złem stają tacy bohaterowie Marvela jak: Hulk, Iron Man, Thor i Kapitan Ameryka. Pomysł bardziej nadaje się na serial niż na duży ekran, ale film Johnstona czyni go coraz bardziej realnym - widać w nim, jak splatają się wątki z poprzednich adaptacji, tworząc wielkie płótno dla wielkiej opowieści.
Niesiony powiewem epiki, "Captain America" zaostrza apetyty na "The Avengers". Jego beztrosko naiwny bohater może mieć wciąż przechlapane, ale na szczęście nie jestem członkiem Al-Kaidy, żeby jakoś bardzo się tym przejmować.
7/10
Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!