Reklama

Alice w trybie "god mode"

"Resident Evil: Afterlife", reż. Paul W.S. Anderson, USA 2010, dystrybutor UIP, premiera kinowa 10 września 2010 roku.

Oglądanie najnowszej części "Resident Evil: Afterlife 3D" jest jak przechodzenie gry komputerowej na kodach. Niby pokonujemy bezboleśnie kolejne hordy przeciwników i bez problemu dochodzimy do końca, zabijając po drodze "głównego bossa", ale jaka z tego satysfakcja?

Przyznam bez bicia, nie oglądałem wcześniejszych części cyklu, a w "Resident Evil" grałem tylko raz, u kumpla, w przerwie finału Ligi Mistrzów. Nie powinno to mieć jednak znaczenia, według rozpowszechnianej opinii "Resident Evil: Afterlife" nie powstał wyłącznie z myślą o fanach serii gier komputerowych, czy też miłośnikach twórczości Paula W.S. Andersona. Czwarta część serii miała być dla "wszystkich", bardziej zabawna od poprzednich, zamiast "efektami specjalnymi i akcją:, reżyser miał być "bardziej zainteresowany emocjonalną przemianą bohaterów". Co się stało z tymi obietnicami?

Reklama

W "Resident Evil: Afterlife" główna bohaterka - Alice, kontynuuje poszukiwania ludzi ocalałych z pandemii wirusa - T . Pozbawiona super-mocy przez szefa korporacji Umbrella, trafia samolotem do Los Angeles, gdzie na dachu więzienia znajduje, opierających się dzielnie hordom zombie, ostatnich mieszkańców Miasta Aniołów. Niewiele myśląc, postanawia pomóc im wydostać się z matni.

Od filmu będącego adaptacją gry komputerowej nie można przesadnie wiele wymagać. Trudno podejrzewać, żeby twórcom "Mortal Kombat", czy "Resident Evil" zależało na Złotej Palmie w Cannes, ich ambicja nie sięga pewnie wyżej niż brak nominacji do Złotej Maliny. Nie uważam jednak, by to założenie rozgrzeszało ekipę "Resident Evil: Afterlife" z wszystkich braków i uproszczeń, jakich się dopuścili.

Problemy mają swe początki u podstaw, w granej przez Millę Jovovich - Alice. Można zachwycać się urodą tej pochodzącej z Ukrainy modelki i aktorki, ale nie można przeoczyć, że nie ofiarowała ona swej postaci choć krztyny emocji. Trudno zaś utożsamiać się z bohaterką - było nie było liderką ocalonych, którą tragiczne zgony współtowarzyszy obchodzą tyle co posoka na skórzanym kombinezonie .

Kibicowanie atletce, która wykańcza kolejne watahy potworów, nie zmieniając ani na moment wyrazu twarzy, staje się po pewnym czasie nudne. To tak jak kibicować Usainowi Boltowi w biegu na 100 metrów. Twórcy "Resident Evil' nie stawiają swej bohaterce przeszkód na miarę Bonda czy Bourne'a, wachlarz zawężając do takich komputerowych klasyków, jak zabijanie mnożących się przeciwników, czy szukanie rury wentylacyjnej. Szczytem fantazji jest skok na bungee z wybuchającego dachu budynku. Jakim cudem detonacja nie zrywa liny, wiadome jest tylko Paulowi Andersonowi.

Brnięcie w schematy znane z horrorów również nie jest zbyt udane. Co to za film grozy, w którym spektakularne zgony kolejnych postaci wcale nie potęgują nastroju zagrożenia, budząc co najwyżej zdziwienie swą nagłością? Zombie chwilami zaskakują, pojawiając się nagle zza kadru, ale wybaczcie, ileż razy można powtarzać ten sam chwyt?

Obiecany przez reżysera humor, dozowany jest z iście aptekarską skwapliwością, a ze spontanicznością ma niewiele wspólnego. Najzabawniejsze w "Resident Evil" jest zatrudnienie, znanego z roli uciekiniera więziennego w "Prison Break", Wentwortha Millera jako więźnia właśnie. Na miano kiepskiego żartu zakrawa natomiast stylizowanie głównego czarnego charakteru filmu - Alberta Weskera, na Agenta Smitha z "Matrixa". To niestety nie ta liga.

"Resident Evil" staje co prawda na wysokości zadania, jeśli chodzi o tempo prowadzenia akcji, czy efekty specjalne wspomagane modnym ostatnio 3D, ale na nic więcej nie można liczyć. Jeśli jesteś widzem, któremu to wystarcza, śmiało idź na "Afterlife 3D", w innym wypadku zostań w domu i odpal peceta/konsolę z grą. Rozwalanie zombie daje więcej satysfakcji niż patrzenie jak inni to robią.

Piotr Klonowski

3/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Anderson | zombie | Resident Evil
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy