"Ad Astra": Dziedzictwo [recenzja]
"Ad Astra" Jamesa Graya kontynuuje tematykę podjętą przez Alfonso Cuarona w oscarowej "Grawitacji"
Ponownie ruszamy w przestrzeń kosmiczną. I znów filmowa podróż to niebywała przygoda. Jeśli ktoś miał jakiekolwiek złudzenia, że "Grawitacja" Alfonso Cuarona to szczyt filmowych możliwości, będzie mile zaskoczony. "Ad Astra" jest wizualnie olśniewająca. Każdy obraz w tym filmie uwodzi. Trudno zapomnieć o tej przestrzeni, jeszcze trudniej się z nią pożegnać. Autor zdjęć Hoyte Van Hoytema jest po prostu geniuszem.
Z drugiej strony sama opowieść wydaje się być - delikatnie mówiąc - mocno konserwatywna. Świat w filmie Jamesa Graya i Ethana Grossa (współscenarzysta) to przyszłość. Nie ma w nim jednak nachalnych rozwiązań spod znaku kiczowatej elektroniki w odblaskowych kolorach. Po prostu z dekady na dekadę loty w kosmos stały się czymś normalnym. Choć wciąż nawet te pasażerskie wymagają pokaźnego portfela. Człowiek wzniósł się w niebiosa, a teraz pragnie znaleźć tych "innych", stworzonych przez tego samego Boga. Oni istnieją, wystarczy tylko pracować ku chwale ojczyzny.
I tu pojawia się pierwszy zgrzyt w universum "Ad Astra". Modlitwy, tęsknota za boskim absolutem przenikają ten film na wskroś. Cały czas w tle pulsują deklaracje o ludzkim dziedzictwie, honorze zdobywców oraz o stwórcy, którego wreszcie można naprawdę poczuć. Niebezpieczne zestawienie. Ten konserwatywny obrazek przyszłych pokoleń odbija się mocną czkawką, szczególnie że mamy do czynienia z typowo "męską" opowieścią. Syn Roy (Brad Pitt) przypomina jednostkę wybitną. Zresztą podobnie jak jego ojciec Clifford (Tommy Lee Jones). Panowie to mityczna kasta zdobywców. Kariera i legenda Clifforda wyprzedza Roya, ale syn nie daje za wygraną. Jest po prostu nieustraszony - jego tętno nigdy nie przyśpiesza - nawet jeśli jest o krok od śmierci.
Cały konflikt dramaturgiczny polega na tym, że ojciec porzucił syna i ziemię na rzecz historycznej misji. Teraz, kiedy świat jest w niebezpieczeństwie, Roy rusza z misją ratowniczą. Bardzo psychoanalityczny układ, w którym syn musi symbolicznie zabić ojca i odnaleźć siebie. Ta terapia zakończy się na Neptunie. Kiczowate i pretensjonalne? W każdym calu. Szczególnie jeśli w tle pozostaje zapłakana partnerka Roya (Liv Tyler). Po seansie trudno nawet przypomnieć sobie jej imię. A poz tym - Liv Tyler jako żona astronauty? Bez przesady.
Jednocześnie opowieść Graya opiera się na czymś w rodzaju monologu wewnętrznego Roya. Przydługie opowieści o braku emocji, samotności, egoizmie, które zostały wymuszone przez raporty o stanie psychicznym kosmonauty, ustawiają narrację. Gdyby nie wybitna kreacja Brada Pitta, "Ad Astra" stałaby się obrazem nie do zniesienia. W końcu ile można słuchać o "męskich decyzjach", które oceni historia albo patrzeć na relacje o zbiorowych mordach, które przestają mieć znaczenie, jeśli morderca zostawił po sobie coś, co wpłynie na los pokoleń.
Gdzieś w tym wszystkim pobrzmiewają echa "Czasu apokalipsy", ale też "Drzewa życia". Tak jakby po raz kolejny trzeba było opowiedzieć o tym, że dziedzictwo ludzkości to krwawa zdobycz. Bohaterowie to jednostki wybitne poświęcające się dla ogółu, które koniec końców potrafią kochać do grobowej deski. Czy tego właśnie potrzebujemy?
7/10
"Ad Astra", reż. James Gray, USA 2019, dystrybutor: Imperial Cinepix, premiera kinowa: 20 września 2019