Ach, Les Américains!
"Turysta", reż. Florian Henckel Von Donnersmarck, USA 2011, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 14 stycznia 2011
L'Americano! - chciałoby się zakrzyknąć za Włochami wzdychającymi bezradnie w filmie "Turysta". Problem w tym, że amerykańską wersję francuskiej produkcji "Anthony Zimmer" wyreżyserował Niemiec, Florian Henckel von Donnersmarck.
Oscar dla "Życia na podsłuchu" otworzył mu bramy Hollywood, a on odwdzięczył się fabryce snów filmem iście hollywoodzkim, gdzieś podskórnie inspirowanym dawnym, dobrym kinem złotej ery. Gdyby owa fascynacja jednak nie była tylko powierzchowna, można byłoby mu wybaczyć, że niestety prócz fabuły nie wziął z francuskiego pierwowzoru zasady "mniej znaczy lepiej".
Amerykańscy producenci znają swoją publiczność i wiedzą, że o wiele bardziej niż dystrybucja filmu w barbarzyńskim (czyt. nie-angielskim) języku opłaca się amerykański "remake" sprawdzonego w Europie pomysłu. Zjawisko to w Hollywood nie jest obce. Lepiej zatrudnić swoje gwiazdy, bo w dobie globalizacji widownia, nie tylko amerykańska, chętniej pójdzie na duet Jolie-Depp niż aktorski zestaw Sophie Marceau-Yvan Attal.
"Turysta" zachowuje podstawowy pomysł z filmu Jérôme Salle'a "Anthony Zimmer". Jest więc piękna kobieta zakochana w geniuszu międzynarodowej przestępczości finansowej, są ścigający go agenci i rosyjska mafia. Zachowano niektóre sceny i dialogi. To baza, na której zbudowano typowy, rozrywkowy film sensacyjny (z silnymi akcentami romansowymi) rodem z Hollywood, w zamierzeniu sięgający do klimatu starych filmów. Jest zatem para gwiazd, amantów, odrobina dystansu i autoironii, piękne widoki, liryczna muzyczka wchodząca w co bardziej romantycznych momentach, blichtr i przepych. Niestety, wszystkie elementy są, ale powierzchownie, jako filmowe gadżety czy sentymentalna tęsknota za czymś, czego do końca się nie rozumie. Zabrakło najważniejszego: "aury". Chwili, gdy wszystkie one po prostu zagrają.
Angelina Jolie i Johnny Depp to z pewnością gwiazdy pierwszej klasy, tylko okazało się, że ich duet się nie sprawdza. Czyżby dwie nazbyt silne osobowości, które zamiast współgrać, spychają jedna drugą z ekranu? Południe Francji wydaje się już mało atrakcyjne dla Amerykanów lubiących rozmach, więc z Paryża bohaterowie podróżują do Wenecji. Wiadomo, pościg motorówkami, bieganie po dachach, gołębie na placu św. Marka, do tego pokój w hotelu, w którym niegdyś mieszkał Proust są o wiele bardziej filmowe.
Budynki słynnego włoskiego miasta z jego kanałami lepiej nadają się też pod romansowe sceny i idealnie współgrają z romantyczną muzyką smyczkową. A dodajmy do tego zwolnione sceny walki, pełen blichtru bal, Interpol (bo czemuż ograniczać się do jednej nacji!?), mnóstwo elektronicznych gadżetów i voila, mamy nasz rozrywkowy produkt, udany o tyle, ile w miarę zabawnych scen w "Turyście" (a właśnie dowcip i autoironia wielokrotnie ratują film Donnersmarcka).
Czy to zły film? Z pewnością jako lekka i łatwa potrawa na weekend będzie lekkostrawna dla tych, którzy nie widzieli francuskiej wersji. Gorzej z miłośnikami "Anthony Zimmera", których może drażnić, iż Amerykanie w subtelności się nie bawią: jeśli w fabule pojawia się list z instrukcją działania, to nie należy liczyć na inteligencję widza i musi on zostać przeczytany na głos z offu przez bohaterkę, a następnie jeszcze raz powtórzony, gdy będzie ona owe polecenia wykonywać.
To tylko jeden z wielu przykładów zabawnych chwytów, które nie drażnią, gdy nie ma ich do czego bezpośrednio odnieść i porównać. Dlatego może tytuł amerykańskiej wersji jest adekwatny? Oddaje naszą europejską, zapewne po części stereotypową wizję amerykańskiego turysty: słonia w składzie porcelany (czyt. europejskich zwyczajów), który kolekcjonuje ładne widoczki. Podróż-wydmuszka. Ładna z zewnątrz, pusta w środku. Chwilami z odrobiną uroku, który tylko wskrzesza tęsknotę za dawnym czarem Hollywood, lub przynajmniej za francuskim pierwowzorem.
4/10
Nie wiesz, w którym kinie możesz obejrzeć film "Turysta"? Sprawdź repertuar kin w swoim mieście!