Reklama

"A potem tańczyliśmy": Z pozoru niewinna historia [recenzja]

Film "A potem tańczyliśmy" Levana Akina, szwedzkiego reżysera o gruzińskich korzeniach, jest tak pełen energii, chemii i artystycznej autentyczności, że z pewnością ujmie niejednego widza. Fantastyczny dramat miłosny rozgrywany na sali tanecznej w rytm tradycyjnych tańców gruzińskich.

Film "A potem tańczyliśmy" Levana Akina, szwedzkiego reżysera o gruzińskich korzeniach, jest tak pełen energii, chemii i artystycznej autentyczności, że z pewnością ujmie niejednego widza. Fantastyczny dramat miłosny rozgrywany na sali tanecznej w rytm tradycyjnych tańców gruzińskich.
Kadr z filmu "A potem tańczyliśmy" /materiały prasowe

"A potem tańczyliśmy", kandydat do Oscara naszego północnego sąsiada, był odkryciem zeszłego roku. Akin, urodzony w Szwecji, w świecie filmowym obecny od niemal dekady, postanowił wykorzystać swoje gruzińskie korzenie. Wybrał się w podróż do kraju rodziców, zapoznał z tamtejszą kulturą i w efekcie nakręcił film z jednej strony egzotyczny, z drugiej wystarczająco szwedzki w podejściu do miłosnej historii dwóch tancerzy, by dzięki tej mieszance przebić się na salony.

Z pozoru niewinna historia młodego Meraba (niezwykle utalentowany Levan Gelbakhiani przykuwa wzrok nawet drobnym wzruszeniem ramion), rozgrywająca się w Tbilisi, wydaje się mało oryginalna. Chłopak, pochodzący z biednej rodziny, pragnie dostać się do prestiżowego zespołu, wykonującego tradycyjne gruzińskie tańce. W szkole panuje wojskowa dyscyplina. W zmaskulinizowanej kulturze Gruzji na scenie dominują mężczyźni, ukazując swoją siłę fizyczną i psychiczną.

Reklama

Na tym tle wyróżnia się Merab. "Jesteś za miękki. Masz być jak pomnik!" - krzyczy nauczyciel. Dla chłopaka dostanie się do zespołu to szansa na wyrwanie się z dotychczasowego życia, szansa na awans społeczny. Swój i jego najbliższych. Konkurować będzie z Irakli, który pojawia się nagle znikąd. Od pierwszego wejścia elektryzuje swoją fizycznością i talentem. Młodzi mężczyźni powoli zakochują się w sobie, ale w zdominowanej przez macho kulturę Gruzji ich związek jest zakazany, a jego ujawnienie może zakończyć się tragicznie. 

Miłość, rywalizacja, kontuzje, niezwykłe samozaparcie tancerzy - znamy takie historie i albo kochamy, albo nie. Warto jednak dać się uwieść filmowi Akina, bo jego tajemnica tkwi w szczegółach: dynamice opowiadania, w scenach niekiedy przepełnionych energią, niekiedy niezwykle sentymentalnych i spokojnych, a także w fantastycznej autentyczności i świeżości (to zasługa między innymi młodych aktorów). "A potem tańczyliśmy" przykuwa też eksploracją gruzińskiej kultury (świetna scena ślubu), w co wpisany zostaje wątek przewodni - tradycyjne tańce i pieśni gruzińskie. 

Tradycja splata się tutaj z młodością. Tradycja nie jest tutaj negowana przez młodych, wręcz przeciwnie. Oni zasilają ją swoją energią. Muzyka pop, piosenki Robyn i Abby przeplatają się z nostalgicznymi przyśpiewkami gruzińskimi. To mieszanka wybuchowa, która ani na chwilę nie wydaje się sztuczna.

A potem... nadchodzi ostatnia scena, która z pewnością wpisze się w annały historii kina. I nie wolno jej opisywać. Jedynie poczuć.

8/10

"A potem tańczyliśmy" (And Then We Danced), reż. Levan Akin, Szwecja, Gruzja, Francja 2019, dystrybutor: Tongariro Releasing, polska premiera kinowa: 25 września 2020 roku.


 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama