"1917": Znamię wojny [recenzja]

Kadr z filmu "1917" /materiały prasowe

I wojna światowa była jak walec, który przejechał po świecie. Była największym konfliktem zbrojnym od czasów wojen napoleońskich, jedną z największych rzezi i rozczarowań w historii ludzkości. Ta wojna sprawiła, że miliony niedojrzałych chłopców zostało wysłanych na śmierć - tylko niektórzy spośród nich mieli okazję dorosnąć i się zestarzeć. Wśród nich był Alfred H. Mendes, 17-letni żołnierz 1 Brygady Strzelców armii brytyjskiej stacjonującej we Flandrii. Dziadek Sama Mendesa, któremu dedykowany jest film "1917".

Zaczyna się od sielanki, a tak naprawdę - od ciszy przed burzą. Oto dwóch angielskich szeregowych, Schofield i Blake, próbuje zwolnić, odpocząć, a może nawet trochę się ponudzić. Po chwili słodkiego lenistwa i drzemce uciętej pod drzewem chłopcy dostają wezwanie z dowództwa, by wyruszyć w podróż i podjąć się samobójczej misji. Muszą samodzielnie przedrzeć się przez linię wroga, odnaleźć stacjonujący tam batalion żołnierzy brytyjskich, a następnie ostrzec swoich kompanów przed zasadzką zastawioną przez Niemców. Nie można nie wspomnieć, że od powodzenia ich akcji zależy życie ponad półtora tysiąca żołnierzy, w tym również starszego brata Blake'a. Fabuła "1917" Sama Mendesa jest więc niezwykle prosta, ale już ukazana za jej pomocą panorama Wielkiej Wojny - dużo bardziej skomplikowana.

Reklama

"1917" to film opowiadany przede wszystkim obrazem - niepodporządkowany skomplikowanym biografiom czy psychologizacji bohaterów, a zdecydowanie bardziej widowiskowy, rozbudowany scenograficznie i rozbuchany wizualnie. Mendes wypiera słowa przez obraz i montaż, ogranicza dialogi postaci, by zdominować je komunikatami czysto wizualnymi. Wraz z rozpoczęciem niebezpiecznej misji, kamera niemal przyczepia się do bohaterów - widzimy jak wokół nich rozciąga się wojenna pożoga. Na zasiekach z drutu kolczastego zwisają końskie trzewia. Nad jałowym krajobrazem snują się kłęby siwego dymu, a głębokie na kilkadziesiąt metrów leje po bombach napełniają się breją z ludzkich ciał. W malowanym z wielkim pietyzmem i szczegółowością świecie, Mendes zdołał uchwycić brutalną esencję tego, co nazywamy koszmarem I wojny światowej.

Warto wspomnieć, że misterne rekonstruowanie przeszłości i epicki rozmach "1917" zawdzięcza w dużym stopniu zdjęciom Rogera Deakinsa. Kamera w rękach tego wybitnego operatora sunie przez zrujnowane, wypalone miasta, bujne łąki i klaustrofobiczne okopy w oszałamiająco zainscenizowanych jazdach. Poza kilkoma wyjątkami w filmie praktycznie nie widać cięć - sceny i lokacje przechodzą jedna w drugą, całość sprawia wrażenie długiego nieprzerwanego ujęcia kręconego w czasie rzeczywistym.

Ktoś złośliwy powie, że twórcy uzyskują efekt "wojny w pigułce", zupełnie jak w komputerowej platformowej strzelance: bohaterowie zmierzają z punktu A do punktu B, wpadają na chytrze rozmieszczone przeszkody, po chwili otrząsają się i znowu biegną do wyznaczonego celu. Mnie się jednak zdaje, że Mendes i Deakins fantastycznie panują nad obraną metodą i wiedzą, jak umiejętnie opowiadać skrótem. Zamiast rozciągać historię w czasie lub cofać się w retrospekcjach, używają oni języka o skrajnym stopniu kompresji i zwięzłości - bohaterowie raczej nie zatrzymują się na dłużej, nie zwalniają, nie robią sobie przerwy na siku czy pogawędki. Wszystko, co wydaje się zbędne dla utrzymania wysokiej temperatury opowieści, zostaje wymazane. Wydarzenia następują płynnie po sobie, a bohaterowie są narażeni na niebezpieczeństwo na każdym etapie swojej drogi. Niewątpliwie dla Mendesa liczy się akcentacja natychmiastowości i emocjonalnej gorączki. Widzowie mają doświadczać wojny w sposób, jakiego jeszcze nie było.

Dzięki temu zabiegowi w niespełna dwugodzinnym filmie kumuluje się praktycznie cała groza wojennego konfliktu: widmo śmierci, atmosfera wszechogarniającego chaosu, szokująca dosłownością agresja, która przychodzi znikąd i wyzwala zwierzęcy strach, ale jednocześnie opowieść o ludziach, których od bliskich dzielą setki kilometrów. "1917" wieńczy poetycki finał, w którym jeden z bohaterów zatrzymuje się pod samotnym drzewem na polanie, bierze głęboki oddech i zaczyna snuć marzenie swoje i swoich towarzyszy broni o powrocie do domu - do ról narzeczonych, braci, synów, młodych ludzi, którzy całe życie mają jeszcze przed sobą. "Wróćcie do nas" - wołają twarze ze zdjęć, które Schofield i Blake trzymają za pazuchą w trakcie dramatycznej walki o przetrwanie.

W ten sposób Mendes daje widzowi chwilę wyciszenia, wraca do subtelnego punktu wyjścia, pomagając w poważnym namyśle nad nonsensem tamtej, jak i każdej innej wojny. Niby proste jak drut przesłanie, ale ogląda się to z rosnącym niedowierzaniem, że ktoś z bombastycznej i przygodowej symulacji doświadczeń z pola walki potrafił wydobyć tyle autentyzmu, a jednocześnie był zdolny nadać jej formę druzgocącego, antywojennego poematu o prawie do życia.

8/10

"1917", reż. Sam Mendes, USA, Wielka Brytania 2019, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 24 stycznia 2020.


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: 1917 (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy