Noworodek, który po kilku chwilach przekonuje się, że świat jest "zbyt popieprzony" i woli wrócić do łona matki, ciągnąca się przez szpitalny korytarz pępowina, pływające w miejskim autobusie aksolotle, lewitacja czy rozmowa z hiszpańskim konkwistadorem, zdobywcą Meksyku Hernánem Cortésem. Czego tutaj nie ma? W "Bardo" Alejandro González Iñárritu odbywa najbardziej osobistą filmową podróż w swoim dotychczasowym dorobku.
Osiem lat temu meksykański reżyser otwierał wenecki festiwal z przytupem, pokazując całemu światu "Birdmana", który przyniósł mu później szereg nagród, z Oscarami dla najlepszego reżysera i filmu na czele. Mogłoby się wydawać, że minęło sporo czasu, ale "Bardo", z którym wraca właśnie na Lido, sprawia, że myślimy o tym nieco inaczej.
Poetyka marzenia sennego, w jakiej w dużej mierze utrzymany jest film, czas ten relatywizuje, zaburza chronologię, zachęca do bardziej abstrakcyjnego postrzegania, zresztą nie tylko tego, co na ekranie.
"Rzeczywistość najlepiej opisywać za pomocą fikcji" - mówi w pewnym momencie główny bohater, a jest nim ceniony meksykański dziennikarz oraz dokumentalista Silverio Gama. Mężczyzna, który po osiągnięciu sukcesu, na stałe przeniósł się do Los Angeles, a po decyzji o przyznaniu mu prestiżowej nagrody branżowej decyduje się wrócić na chwilę do swojej ojczyzny.
Bohater, syn marnotrawny, imigrant pierwszej klasy, jak sam o sobie mówi? Trudno jednoznacznie zdecydować. Ta surrealistyczna nieco, naznaczona sentymentami podróż sprowokuje szereg pytań związanych z tożsamością, dziennikarską etyką czy siłą relacji rodzinnych.
"Meksyk bardziej niż kraj jest stanem umysłu" - mówił w jednym z wywiadów Iñárritu. Parafrazując jego słowa, "Bardo" bardziej niż klasyczną fabułą jest emocjonalnym strumieniem świadomości, wepchniętym w stosunkowo luźne formalne ramy. Zupełnie jak podczas snu, realistyczne momenty, jak chociażby świetna sekwencja na lotnisku podczas powrotu bohatera z rodziną do Stanów Zjednoczonych, przeplatane są zupełnie abstrakcyjnymi wizjami.
I choć można się w nich chwilami zagubić, trudno w ten świat nie dać się wciągnąć. Nie tylko za sprawą charyzmatycznego przewodnika, jakim jest wcielający się w główną rolę Daniel Giménez Cacho, ale i całej warstwy wizualnej - zdjęć wybitnego operatora Dariusa Khondjiego czy scenografii Eugenio Caballero.
Nie można tego powrotu nie odnieść do samego Iñárritu, dla którego "Bardo" jest pierwszym filmem nakręconym w Meksyku od ponad dwóch dekad, kiedy to ogromny sukces odniósł jego debiut "Amores Perros" (2000). Czas ten pokazał też, jak Meksykanin zmienił się i dojrzał jako twórca. Od zegarmistrzowskiej (choć nieco ograniczającej) narracyjnej precyzji, jaka była jego znakiem rozpoznawczym na początku kariery, po większy oddech, swobodę, spontaniczność w sposobie opowiadania. Bo od strony kreacji "Bardo..." znacznie bliżej do "Birdmana" niż pierwszych filmów Iñárritu.
W najnowszej produkcji udała mu się jeszcze jedna, wcale nie tak oczywista rzecz. Sprawił, że goszcząc przez blisko trzy godziny w - wydawałoby się, hermetycznym, autorskim i pełnym lokalnych kontekstów świecie jego snów - wcale nie chcieliśmy z niego uciekać przy pierwszej możliwej okazji.
7/10
"Bardo", reż. Alejandro González Iñárritu, Meksyk 2022.