Reklama

Rugby, Mana i kino

Powitanie odczytane po maorysku, po drodze historia mądrej księżniczki Te Puea Herangi, na koniec odśpiewana plemienna pieśń. Tak rozpoczął się pokaz niezwykłego dokumentu "Mana Waka". Pierwszy i nie wiadomo, czy nie ostatni poza Nową Zelandią. Do jego przygotowania trzeba mieć zgodę wszystkich przywódców plemion maoryskich.

Waka taua to rodzaj łodzi wojennej, według legendy - dawno, dawno temu z Hawaiki, mitycznej ojczyzny ludów Polinezji, przybyli na niej do Nowej Zelandii Maorysi. Mana to duma, moc, którą ma każdy przywódca plemienny, ale także przyroda - drzewa czy zwierzęta. "Mana Waka" to zmontowane na początku lat 90. przez maoryską reżyserkę, Meratę Mitę archiwalne fragmenty filmów. W 1930 księżniczka Te Puea postanowiła uczcić stulecie podpisania tzw. traktatu z Waitang między rodowitymi mieszkańcami Nowej Zelandii a brytyjskimi kolonistami. Historyczne wydarzenie z 1840 roku miała upamiętnić budowa siedmiu łódź. I faktycznie przez półtorej godziny obserwujemy żmudne konstruowanie prawie 10 - metrowych czółen.

Reklama

"Mana Waka" ma przede wszystkim wartość archiwalną i mało zainteresowanych tym tematem prawie 90 minut nieustannego ścinania, obróbki, rzeźbienia w drewnie może znużyć. Jednak w starych dokumentach jest coś fascynującego. Właśnie wtedy można zrozumieć pierwszych teoretyków filmu, którzy w kinie dostrzegali cudowny wynalazek i niepowtarzalną okazję, by utrwalać tu i teraz, zatrzymać ducha czasu. Towarzyszy temu, podobnie jak przy starych fotografiach, ale jeszcze bardziej ożywiona (jak ożywione obrazy filmowe) świadomość, że patrzymy na przeszłość, która wydaje się niemal na wyciągnięcie ręki. W "Mana Waka" świadomość spotęgowana faktem, że oglądamy zapis pewnej unikalnej kultury.

Unikalny dokument to jednak wycinek retrospektywy kina nowozelandzkiego na festiwalu we Wrocławiu. To jeden z największych przeglądów, jakie zorganizowano tej kinematografii na świecie. I trzeba przyznać, że przygotowany doskonale. Z prawie 300 filmów, które do tej pory powstały w Nowej Zelandii we Wrocławiu pokazanych zostanie 80. Stare i nowe fabuły, jeden film niemy, dokumenty, filmy krótkometrażowe i cała plejada uznanych twórców, znawców i krytyków w roli gości festiwalu. Podobno retrospektywę organizatorzy zaczęli przygotowywać dwa lata temu, jeszcze przed 7. edycją "Nowych Horyzontów".W zeszłych roku królowało kino australijskie i dobrze, że przegląd tych dwóch kinematografii odbywa się tuż koło siebie. Rzadko zdarzają się naukowe pozycje, które by te dwa narodowe kina ze sobą łączyły. To zawsze dwie różne historie. A szkoda, bo już po dwóch dniach pokazów dostrzec można pewne podobieństwa między sąsiedzkimi kinematografiami i ich porównanie mogłoby być bardzo interesujące.

W obu kino dostało szansę na nowe życie w latach 70., w obu po części wynikało to z inicjatywy rządu. W obu w końcu wielu twórców nowofalowego ruchu, jak zwykle się ten czas nazywa, wyemigrowało do Hollywood. Potem przyszedł kryzys lat 80. i ostatnie lata, gdy tamtejsze kino ponownie zaczyna coraz częściej pojawiać się w zagranicznej dystrybucji.

Duszą tegorocznego przeglądu jest dr Ian Conrich, dyrektor Ośrodka Badań Nowozelandzkich na uniwersytecie w Londynie. Sercem oddany kinu zielonej wyspy. Swoje wprowadzenia zaczyna zwykle: "to film naprawdę godny polecenia; wiem, mówiłem to też przy poprzednim". Charakterystycznej sylwetki przemykającej się między seansami trudno nie zauważyć. Trudniej choć na chwilę go złapać, ale czasem można mieć szczęście i wtedy kilkuminutowa rozmowa przeradza się we wciągającą opowieść o odległym kraju, jego kulturze i... rugby.

Bo podobno Nowozelandczycy mają dwie miłości: rugby i swoje kino.

- To stereotyp - mówi Ian Conrich - choć faktycznie rugby jest narodową obsesją. Jeśli narodowa reprezentacja przegra jakiś mecz, jest żałoba narodowa. Jeśli przegra kilka ważnych meczy pod rząd, wtedy konieczny jest już psycholog. To element tożsamości kulturowej i podobną funkcję pełni kino.

Jak zauważa Conrich, Nowa Zelandia to kraj wielkości Wielkiej Brytanii, zamieszkany przez populacje mniejszą niż wszyscy mieszkańcy Londynu - tylko ponad 4 miliony.

- Tam każdy każdego zna, a na dodatek co trzeci chciałby być artystą, a jeśli nie, to przynajmniej sztukę wspiera finansowo, by w ten sposób zaprezentować kraj na arenie międzynarodowej.

Po sukcesach Petera Jacksona dla sporej części publiczności Nowa Zelandia kojarzy się już głównie z "Władcą Pierścieni". Według Conricha, film ten zrobił tamtejszemu kinu "niedźwiedzią przysługę". Z jednej strony Jackson odwrócił dotychczasowe kierunki - to nie Nowa Zelandia emigruje do Hollywood, a fabryka snów przyjeżdża do Nowej Zelandii, by wykorzystać niezwykłe krajobrazy wyspy i szybko rozwijające się zaplecze techniczne. To gwarantuje rozwój ekonomiczny i miejsca pracy dla mieszkańców. Z drugiej jednak strony Nowozelandczyków ogarnęło przez pewien czas "hobbitowe" szaleństwo.

- Uwierzyli, że Śródziemie jest właśnie u nich, masowo zaczęły się pojawiać nazwy imitujące te z powieści Talkiena. To zły kierunek. Lokalne kino musi walczyć o własną tożsamość.

A to kino bardzo zróżnicowane.

- Z jednej strony są mroczne historie o niepewności, niestabilności, z drugiej polinezyjskie optymistyczne i ciepłe opowieści - mówi krytyk filmowy.

- Oczywiście każde kino ma swoje złe filmy, ale w porównaniu z ilością produkowanych w Nowej Zelandii obrazów, dobrych jest naprawdę sporo.

Z sąsiednią Australią łączy Nową Zelandię przede wszystkim cykl złośliwych dowcipów. Jednak jeśli popatrzeć na oba kraje poprzez ich kino, dostrzec można wiele podobieństw. Wykorzystywanie krajobrazu, problem męskości, pierwszych mieszkańców, obraz kobiety, motyw małych miasteczek. Te wszystkie elementy skumulowały się już w "Sleeping Dogs" Rogera Donaldsona, pierwszym nowozelandzkim filmie w kolorze, dostrzeżonym za granicą, który zainicjował Nowa Falę w tamtejszej kinematografii.

- Donaldson to doskonały przykład na skomplikowane relacje z Australią. On się właśnie tam urodził i w wieku 19 lat wyemigrował do Nowej Zelandii. Wtedy dopiero zaczął kręcić, by potem odnieść sukces w Stanach Zjednoczonych, ale Australijczycy i tak uznają go za swojego artystę. Podobnie jest z urodzonym w Nowej Zelandii Russellem Crowe - mówi Conrich.

Roger Donaldson przyjechał do Wrocławia promować m.in. swój najnowszy film "Angielska robota". Za czołowego autora nowozelandzkiego kina z pewnością uznać można Vincenta Warda, który na festiwalu ma swoją osobną retrospektywę i również jest gościem "Era Nowe Horyzonty".

- Kiedyś premier Nowej Zelandii powiedział w odniesieniu do sporej emigracji mieszkańców wyspy do Australii, że "gdy Nowozelandczycy emigrują do Australii to poziom IQ w obu krajach wzrasta". To chyba najlepszy tego typu dowcip, jaki słyszałem.

Martyna Olszowska, Wrocław

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Nie wiadomo | wyspy | Nowa Zelandia | film | rugby | kino
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy