Reklama

Magiczne światy Warda

Każda narodowa kinematografia ma swojego mistrza. Nowa Zelandia jest wyjątkiem. Ona ma swojego czarodzieja, autora malującego obrazy ze snów - Vincenta Warda.

W ramach przeglądu nowozelandzkich filmów w czasie festiwalu "Era Nowe Horyzonty" odbyła się pełna retrospektywa Warda. Peter Jackson z pewnością rozsławił Nową Zelandię na świecie i przyciągnął Hollywood na wyspę. To jednak Vincent Ward jest prawdziwą indywidualnością, autorem, który tworzy pod silnym wpływem historii i kultury Nowej Zelandii.

Malarskie inspiracje, zderzenie kultur,

istotna rola krajobrazu, problem dojrzewania, miłości, fantazje i mity, które wkradają się w racjonalną rzeczywistość - to stałe motywy powracające jak bumerang w kolejnych produkcjach. Specyficzny klimat tworzy jego kino. Obrazy wyjęte ze snów przeplatają się z pięknymi historiami o dorastaniu i "mapie ludzkiego serca', historiami czasem prostymi, a czasem pozornie absurdalnymi, jak w "Nawigatorze: odysei średniowiecznej". Z atmosfery wypływa historia, ale i historia tworzy ten klimat.

Reklama

W sekcji konkursu międzynarodowego "Nowych Horyzontów" został pokazany najnowszy film reżysera - "Deszcz dzieci". To pierwszy pokaz poza Nową Zelandią na świecie. Film niezwykle ważny w twórczości Warda - bardzo osobisty i emocjonalny. Jednak by zrozumieć tajemnicę śledztwa, które przeprowadza w swoim dokumencie twórca, trzeba cofnąć się do 1980 roku.

Wtedy 21-letni Vincent spakował plecak, kamerę i wyruszył wgłąb wyspy, by przez kilka miesięcy mieszkać wraz z maoryskim plemieniem Tuhoe. Tam spotkał 80-letnią Maoryskę, która opiekowała się swoim synem chorym na schizofrenię. Zamieszkał z nimi i zaprzyjaźnił się. O swojej bohaterce mówi dziś, że stała się dla niego babcią, której już wtedy nie miał. Nakręcenie "In Springs One Plants" wiele go kosztowało: "skóra głowy to była jedna wielka rana, do tego doszło zapalenie spojówek i angina, a chata, w której mieszkałem spaliła się, mój samochód się popsuł".

"Zaczęto mówić, że ciąży nade mną klątwa"

- mówił reżyser - "Na szczęście nie wierzę w takie rzeczy".

W wiosce słyszał z kolei, że nad jego "babcią" też wisi klątwa i ona sama zdawała się w to wierzyć. Jednak młody Ward nie miał wówczas na tyle odwagi czy może dojrzałości, by zadać pytania. Wtedy obserwował. Po prawie trzydziestu latach postanowił poszukać odpowiedzi, kim była kobieta o imieniu Puhi, co znaczy "wyjątkowa". Skąd wzięły się pogłoski o klątwie, skąd złość, rezygnacja i dojmujący smutek, który dostrzegł na zdjęciach Ward w twarzy kobiety?

"Deszcz dzieci" zawiera w sobie wiele elementów, które w rękach innego twórcy mogłyby nieść ze sobą ryzyko porażki. Przede wszystkim niezwykła subiektywizacja. Ward zdecydował się na dość odważny gest - to on jest narratorem i przewodnikiem po niezwyklej historii maoryskiej księżniczki, matki czternaściorga dzieci, z których trzynaścioro straciła. Ward nie tylko użycza głosu, lecz pojawia się w samym filmie. Historia Puhi to też jego osobista historia, historia spotkania, które przed wielu latu wpłynęło na młodego wówczas człowieka. Poprzez losy Maoryski opowiada o historii swojego kraju. To subiektywizm i emocjonalność połączone z próbą racjonalnego śledztwa.

Jednak to nie jedyne zaskakujące powiązanie.

Ward miesza również różne stylistyki. Swoją wypowiedź do kamery i rozmowy z członkami plemienia czy historykami ze starymi zdjęciami, archiwalnymi taśmami, oryginalne fragmenty ze swojego pierwszego dokumentalnego filmu z fabularyzowanymi, czarno-białymi, aktorskimi scenami inscenizującymi opowieść. Ward umiejętnie dodaje w odpowiednich proporcjach poszczególne składniki i podaje danie chwilami wysmakowane wizualnie, cały czas niezwykle osobiste, choć nie ocierające się o emocjonalny ekshibicjonizm. To przede wszystkim fascynująca podróż w czasie, która udowadnia, że życie pisze najlepsze scenariusze.

- Wiele moich filmów inspirowało życie - przyznał w rozmowie z INTERIA.PL nowozelandzki twórca. - Uważam się za narratora, lubię opowiadać historie.

Opowieść o tragicznym życiu Puhi,

w którym odbijają się burzliwe losy Maorysów na przełomie wieków, płynie swoim rytmem, przy okazji wciągając w to widza. Po raz kolejny Ward eksploruje nowozelandzki krajobraz i maoryska tradycję. W czasie pierwszego pokazu filmu we Wrocławiu, pieśń dla zmarłych odśpiewała wnuczka jednego z Maorysów, którzy wystąpili w filmie, co jedynie wzmogło magię tego filmu.

Spytany o wpływ, jakie na niego jako artystę i człowieka wywarło spotkanie z Puhi 27 lat temu, Ward stwierdził, że "dało ono mu dużo więcej niż jest w stanie wyrazić słowami".

Twórca 'River Queen" swoje filmy nie reżyseruje, a maluje. Jego twórczość jest bardziej emocjonalna i intuicyjna. Proste historie przemienia w malarski balet kolejnych obrazów, który trudno "wyrazić słowami". Ward wyczarowuje swoje opowieści, a "Deszcz dzieci" łączy historię niezwykłą z charakterystyczną magią kinowego malarstwa reżysera.

Co zaskakuje twórcę po latach w jego własnych filmach, a także o przygodach na planie pierwszego filmu o Puhi, Ward opowie już niedługo w wywiadzie dla INTERII.pl.

Martyna Olszowska, Wrocław

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: obrazy | deszcz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy