Reklama

Klaus Kinski Superstar

Konkurs międzynarodowy na festiwalu "Era Nowe Horyzonty" znany jest z filmów trudnych. Mogą zachwycać, mogą drażnić, ale na pewno nie pozostawiają widza obojętnym.

I w tym roku pierwszy dzień pokazów konkursowych rozpoczął się od mocnego akcentu. "Jezus Chrystus Zbawiciel" Petera Geyera to zapis pewnego niezwykłego monodramu. 20 listopada 1971 roku. Ogromna sala Deutschlandhalle w Berlinie. Prawie 5 tysięcy ludzi i jeden człowiek, sam na scenie w świetle reflektora.

Poszukiwany: Klaus Kinski

Domniemany zawód: aktor. Przydomek: "ulubiony wróg" Wernera Herzoga. Znaki szczególne: hipnotyczne oczy. Oskarżony: o mącenie ludziom w głowach. W podobnym tonie rozpoczyna tekst swojej sztuki Kinski. Znajoma, która od wielu lat fascynuje się niemieckim reżyserem i jego ulubionym aktorem, powiedziała mi: "tylko błagam, nie pisz geniusz-szaleniec, bo już ma dość, gdy o tym czytam". Zatem nie piszę. Klaus Kinski - ani geniusz, ani szaleniec.

Reklama

Z pewnością intrygująca i charyzmatyczna osobowość. Nieprzewidywalny i trudny człowiek. Artysta, który aż za bardzo znał i cenił swoją wartość. Wzbudzał emocje wtedy, wzbudza emocje i dziś, co było widać w czasie poseansowej dyskusji.

"Jezus Chrystus Zbawiciel"

To dokument zmontowany z archiwalnych materiałów, rejestrujący przedstawienie na podstawie monodramu napisanego przez Kinskiego. Występ przerodził się w słowną przepychankę z niechętną aktorowi widownią. Film Geyera, biografa Kinskiego, okazuje się zapisem nie tylko postaci artysty, ale i ducha czasu. Pokolenia roku 1968, dla którego sztuka, teatr stał się przestrzenią nie odbioru, a współuczestnictwa i dyskusji. Monodram przeradza się w spontaniczny happening. Kinski wielokrotnie przerywa swoją recytację, klnie, wyzywa osoby, które komentują go z widowni. A jednak nieustannie pozostaje gdzieś pytanie, na ile jest to "spontaniczne"?

Dyskusja po seansie

"Jezus Chrystus Zbawiciel" potwierdziła, że podobnie jak w 1971 roku, tak i teraz Kinski - aktor wciąż wśród publiczności scala się w jedno z Kinskim-człowiekiem. W czasie rozmowy z reżyserem padały opinie, że dziś sztuka nie wywołałaby już takich emocji, jesteśmy zbyt "skomercjonalizowni i zglobalizowani". Sam Geyer stwierdził, że we współczesnej kulturze Kinski by się już nie odnalazł, w dobie gdy gwiazdy opowiadają w wywiadach o "kolejnych adopcjach biednych dzieci". Tu rodzi się jednak pewna wątpliwość.

Wydaje się, że Kinski, postrzegany przez tak znienawidzone przez moją znajomą określenie "geniusz-szaleniec", zaczyna być mitologizowany, a o pewnych szczegółach jego życiorysu po prostu się zapomina. Kinski sporo przecież zarobił, grywając w spaghetti westernach, nagrał 30 płyt ze swoimi wybitnymi recytacjami, sławę zyskał dzięki Herzogowi, a na swoim koncie ma też rolę prowadzącego telewizyjne show. Pracował dla pieniędzy. Jego skandalizująca dla niektórych, bezkompromisowa dla innych postawa była niezwykłą mieszanką własnego charakteru i świadomie budowanego wizerunku, który był w stanie na jego występy.

Przyciągnąć kilka tysięcy osób

Czy więc nie odnalazłby się we współczesnej skomercjalizowanej kulturze? Wręcz przeciwnie. Pewnie krytykowałby, prowokował, drażnił, ale i idealnie wpasowałby się w Panteon medialnych sław, które właśnie w ten sposób promują siebie. Nie, Kinski nie był geniuszem, nie był pewnie i szaleńcem. Był artystą, który potrafił ożywić ludzi. Świadomie, czy też nie. Swój monodram przemienił w sztukę, w której widownię uczynił współaktorem. Wątpliwe, czy wierzył, że jest Mesjaszem, choć z pewnością postać Jezusa go fascynowała. Konstruując swój monodram z cytatów z Ewangelii, chciał pokoleniu hippie przypomnieć o pewnych wartościach, które przetrwały wiele w ciągu dwóch tysięcy lat i wciąż pozostają aktualnym komentarzem do rzeczywistości. Słowa znane, czasem wyświechtane, ale może właśnie to z przyzwyczajenia przestały być zauważane.

"Ten motłoch jest jeszcze bardziej popie... niż faryzeusze

Tamci przynajmniej dali mu się wygadać, a potem go przybili do krzyża" - pisał w swojej autobiografii Kinski. "Ulubiony wróg" w końcu dokończył swój monodram dla grupy najbardziej wytrwałych. Tych w Berlinie, i tych we Wrocławiu. Ale tylko dla cierpliwie czekających na koniec napisów. Takie nieoczekiwane post scriptum i bonus na finał.

Przy okazji złożonych z archiwalnych materiałów filmów zawsze rodzi się wątpliwość, na ile możemy w ich przypadku mówić o twórcy jako reżyserze. Geyer, z wykształcenia prawnik, z pewnością nie jest reżyserem, a montażystą, zafascynowanym postacią charyzmatycznego aktora. A Kinski fascynuje i dziś, udowadniając, że sztuka nadal może wzbudzać emocje. Tylko czasem warto by ją było oddzielić od życia. Tak po prostu ze zdrowego rozsądku.

Martyna Olszowska, Wrocław

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: chrystus | emocje | Jezus Chrystus | Jezus | Klaus Kinski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy