"Top Gun: Maverick": Szaleństwa pana Toma [recenzja]
Długo to trwało, ale chyba każdy, kto wychował się na kultowym "Top Gunie" Tony'ego Scotta, zdawał sobie sprawę, że w końcu się wydarzy. Włącznie z Tomem Cruise'em, który wielokrotnie przyznawał, że o wyczekiwany sequel legendarnego filmu z połowy lat 80. fani zaczepiali go od dawna. I choć historia uczy, że pogrywanie ze świętościami zwykle nie kończy się za dobrze, amerykański aktor (a tym razem i producent) po raz kolejny pokazał, że ma w sobie żyłkę ryzykanta. Patrząc na to, jak ten film wygląda - należy tylko przyklasnąć. A sama fabuła... No cóż, podobnie jak skrzydłowy w przypadku lidera, tak i ona schodzi tu na drugi plan.
Materiał zawiera linki partnerów reklamowych
Trudno się jednak dziwić, bo jeśli film podpisuje ktoś taki jak producent Jerry Bruckheimer, równoznaczne jest to w pierwszej kolejności z obietnicą wielkiego widowiska. Być może nie nazbyt skomplikowanego, bez jakichś zaskakujących zwrotów akcji czy wyszukanych portretów psychologicznych, ale z pewnością takiego, gdzie fajerwerki odpalone są już w pierwszej scenie.
I właśnie to w "Mavericku" podane jest na tacy, gdy już na samym początku widzimy podrywające się przy zachodzie słońca myśliwce. Brzmi znajomo? Powinno, bo reżyser Joseph Kosinski do oryginału Tony'ego Scotta podchodzi z należną mu estymą. Chwilami zatem jest wzruszająco, jak w przypadku spotkania z dawnym kompanem Icemanem (Val Kilmer), przez większość czasu nostalgicznie (motocykl Kawasaki!), ale co najważniejsze, ani przez moment nie jest nudno.
Fabuła nowego "Top Guna" oparta jest na tyleż wysłużonym, co sprawdzonym pomyśle, który mocno kojarzy mi się chociażby ze świetnym "Creedem" (2015) Ryana Cooglera. Tak jak Rocky Balboa zaopiekować się musiał potomkiem swojego przeciwnika, a później przyjaciela sprzed lat - Apolla, tak pod skrzydła Pete'a Mitchella (Tom Cruise) trafia syn Goose'a - Bradley "Rooster" Bradshaw (w tej roli Miles Teller).
Ci, którzy pamiętają oryginał, wiedzą już, jakie napięcia może generować ta relacja. Aspirujący pilot elitarnej szkoły lotniczej, wraz ze swoimi nieopierzonymi jeszcze rówieśnikami, ma przed sobą, a jakże... misję niemożliwą. Wróg co prawda pozostaje anonimowy, ale to przecież nieważne, bo raczej chodzi tu o demonstrację siły i prężenie muskułów amerykańskich chłopców (i dziewczyn!). I znowu to, co już dobrze znamy z pierwszej części, czyli rywalizacja o pierwszeństwo wewnątrz grupy i miano lidera, żmudny proces budowania team spirit oraz wychodzenia poza sztywne ramy szkolnej kindersztuby. Z tą różnicą, że w roli wykładowcy występuje nie kto inny, a mający z tym ostatnim największy problem - Maverick.
Mimo że dwie części "Top Gun" dzieli grubo ponad trzydzieści lat, można odnieść wrażenie, że Tomowi Cruise'owi nie przybyła nawet jedna zmarszczka. Wciąż widać ten zawadiacki uśmiech, błysk w oku i usilną potrzebę testowania własnych granic. To imponuje, bo trudno nie sympatyzować z aktorem, który tak rzetelnie przygotowuje się do roli, wszystko chce zrobić sam, korzystając z technologicznych ułatwień tylko tam, gdzie jest to niezbędne. Być może właśnie ten perfekcjonizm sprawia, że wizualnie "Top Gun: Maverick", a zwłaszcza sceny lotniczej ekwilibrystyki, to prawdziwy majstersztyk. Kamera Rodrigo Mirandy wyczynia cuda, a doznania dźwiękowe w połączeniu ze świetnym montażem sprawiają, że na dwie godziny głęboko zapadamy się w fotelu.
Film Kosinskiego nie ma może w sobie tej trudnej do zdefiniowania mocy co pierwszy "Top Gun", ale z pewnością jest definicją dobrej kinowej rozrywki. Jeśli udamy się na sens, szukając właśnie tego, z pewnością się nie zawiedziemy. Jeżeli czegoś więcej... Nie, nie trzeba niczego więcej.
7/10
"Top Gun: Maverick", reż. Joseph Kosinski, USA 2022, dystrybutor: UIP, premiera kinowa 27 maja 2022 roku.
Zobacz też:
"To musi być miłość" w Polsat Box Go!
Materiał zawierał linki partnerów reklamowych