Stara, dobra żaba
Na każdy festiwal filmowy wraca się, jak na stare śmieci. Zna się te większe i mniejsze zwyczaje, które pozwalają miło, acz bardzo intensywnie przeżyć kinowy maraton. Jednak chyba tylko Camerimage wytworzyło całą gamę, niekiedy wręcz zabawnych tradycji, które sprawiają, że ten festiwal odbiera się nieco inaczej.
Wiadomo, idea jest taka, by przez tydzień w dość szarej o tej porze Łodzi królowała sztuka operatorska. I choć z roku na rok powiększa się liczba konkursów, a i sam festiwal rozrasta się w przestrzeni miasta (kiedyś można było cały dzień spędzić w Teatrze Wielkim, dziś trzeba w kinowych planach uwzględnić jeszcze kilka innych obiektów) - jednak cel pozostaje ten sam: wytworzyć platformę, na której mogą spotkać się mistrzowie i uczniowie. Spotkania, konferencje, seminaria, gdzie gwiazdami zostają operatorzy. A ten prosty fakt determinuje całą resztę.
Publiczność zdominowana jest przez międzynarodowe towarzystwo studentów, którzy kino "robią". Dlatego zamiast szału filmowych maratonów, większym powodzeniem cieszą się spotkania z twórcami. Widownia w takim składzie inaczej patrzy też na film - bardziej spontanicznie, "na luzie". Bez wiszącego gdzieś w powietrzu napięcia związanego z koniecznością ostrej oceny czy krytyki. Jedyną skalą, według której można tu ocenić film jest moc oklasków, gdy na napisach końcowych pojawia się nazwisko operatora.
A jeśli już o oklaskach mowa? Klimat tego festiwalu to także brawa w czasie pokazywanej przed każdym seansem czołówki festiwalu z muzyką z "Ostatniego Mohikanina". Prócz tego - to także Lonstar w swoim kowbojskim kapeluszu, kurtce z frędzlami i butach country, w końcu jego głos w słuchawkach w czasie seansu.
Są i te zabawne, a chyba niepotrzebne elementy, które tylko pozornie mają nadać festiwalowi światowości (wszak jest to jeden z niewielu i z pewnością najważniejszy tego typu festiwal na świecie). Jak na razie hitem tego roku pozostają dziewczęta z grupy baletowej wręczające kwiaty nagrodzonym. "Czerwone baletki" (może było to intertekstualne nawiązanie do filmu "Czerwone pantofelki"?), zielono-turkusowe tiulowe sterczące sukienki. Pytanie tylko po co to wszystko? Oprawa jest ważna, ale czasem po prostu wato zachować umiar.
Skoro to festiwal "inny", należy więc inaczej spojrzeć na konkurs główny. Bohaterem niedzielnego wieczoru został z pewnością Cesar Charlone - operator konkursowego "Miasta ślepców". Film Fernando Meirellesa prezentowany wcześniej w Cannes to niezwykła, klimatyczna przypowieść o pewnym mieście, gdzie ludzie nagle zaczynają zapadać na dziwną chorobę - nieoczekiwanie ślepną. Dotknięci "zarazą" zostają odizolowani w szpitalu, do którego trafia też okulista z żoną. Kobieta jedynie symuluje chorobę, by pozostać... No właśnie. Przy mężu? A może kieruje nią chęć wyrwania się z codzienności, przeżycie w końcu czegoś. Wszyscy ślepną, by zobaczyć naprawdę. Niejednoznaczność tej postaci świetnie wygrywa Julianne Moore.
Meirelles udowodnił, że doskonale czuje przestrzeń miasta - czy to w gorącej Brazyli ("Miasto Boga"), czy w głębi Afryki ("Wierny ogrodnik"), czy we współczesnym mieście wysokich, anonimowych wieżowców. Podobnie w "Mieście ślepców" poprzez kontrast zamkniętej i otwartej przestrzeni buduje atmosferę swojej filmowej przypowieści. To przestrzeń dająca jedynie poczucie zagrożenia, budząca lęk. Meirelles umiejętnie ogrywa oryginalny wyjściowy pomysł. Jedyne co można mu zarzucić, to chwilowy brak zdecydowania, w którą stronę poprowadzić swoją historię - thrilleru, dreszczowca, filmowej metafory, opowieści o ludziach i ich uczuciach?
Mimo to "Miasto ślepców" intryguje, na dodatek wsparte świetnym aktorstwem (jak choćby krótko, acz intensywnie pojawiający się Gael Garcia Bernal). Proste prawdy zostają podane w niebanalny sposób, ale to już zasługa Charlone. Laureat Złotej Żaby za "Miasto Boga" ma spore szanse na kolejną za kolejne miasto. Zdjęcia w "Mieście ślepców" to przykład na to, jak mądrze pokazać filmową historię. Charlone wykorzystuje filtry, operuje nasyceniem barw, światłem, zanurzając niemal każdy kadr we wszechobecnej bieli. To właśnie biel widzą dotknięci chorobą ludzie. I na deser niezwykłe obrazy pustego miasta z sunącym po nich grupkami ludzi, trzymającymi się za ramiona, wpadającymi na przedmioty. Zdjęcia niemal wyprane z koloru, prześwietlone. Jak z sennego koszmaru?
Na tym tle trudno pisać o "Rezolucji 819" specjalisty od papieża, Giacomo Battiato, który w akademicki, telewizyjny, poprawny i niestety, co za tym idzie, mało porywający sposób opowiada o zbrodniach w Bośni. Film wyprodukowany przez Piotra Adamczyka oparty jest na faktach i opowiada o policjancie, który na ochotnika zgłasza się do Międzynarodowego Trybunału ds. Ścigania Zbrodni, by wyjaśnić pogromy w Srebrenicy. Film zdobył niedawno nagrodę publiczności na festiwalu w Rzymie, ale jest to symptom "Małej Moskwy". Filmu prostymi środkami chwytającego chwilowo za serce, acz niepozostającego w człowieku na dłużej.
- Zdecydowałem się na fabułę, bo w niej mogą znaleźć się emocje, gdy tymczasem dokument odwołuje się bardziej do sfery racjonalnej - powiedział po seansie reżyser.
Niestety, "Rezolucję 819" ogląda się jak TVN-owski program "Uwaga!" (nomen omen, to właśnie ta stacja jest współproducentem filmu). Zamiast emocji seria scen, które z początku sprawiają podobne wrażenie, jak rozmowa dwóch osób, starających się dogadać po angielsku, a niezupełnie znających ten język. Takie kinowe "Kali jeść, Kali pić".
Prawdziwe emocje zobaczyłam dopiero w scenie, gdy wolontariuszka z Polski (bardzo dobra i jak zwykle naturalna Karolina Gruszka) nie wytrzymuje, zamyka się w łazience i zaczyna płakać. Szczere, intymne, wygrane niemalże do końca. Cóż, podobnie jak w przypadku filmów o Karolu Wojtyle, może nie warto czasem tworzyć kolejnej telewizyjnej kroniki, a poszukać własnego, osobistego sposobu wyrażenia swojego stosunku do podejmowanego tematu. Tym bardziej tak ważnego jak wojna w byłej Jugosławii. Wtedy emocje, te szczere i prawdziwe, z pewnością na ekranie się znajdą.
Martyna Olszowska, Łódź