Reklama

Awangardowe małżeńskie intrygi

Z jego trylogią jest jak z dobrym związkiem - im dalej, tym ciekawiej, zabawniej, sprawniej, czulej, bardziej inteligentnie i pikantnie. Rzadko który twórca (sam Ulrich Seidl udowodnił to podczas tegorocznego Berlinale) dochodzi do perfekcji podczas kręcenia kolejnych części wymyślonej przez siebie historii. Wielu z nich robi to, ponieważ pierwszy film odniósł sukces i bazuje na nim wypalając się z roku na rok.

Richard Linklater - twórca m.in. "Przed wschodem słońca" (1995) i "Przed zachodem słońca" (2004) ewoluuje wraz z dwójką swoich bohaterów, co owocuje poczuciem, że każda kolejna część opowieści o Celine (Julie Delpy) i Jessem (Ethan Hawke) jest ciekawsza. Tym, którzy lubią wymazywać przeszłość z pamięci warto przypomnieć, że Jesse i Celine spotkali się przed niespełna dwudziestu laty w europejskim pociągu. Wysiedli razem na stacji w Austrii i błądząc po mieście przegadali całą noc, by nad ranem obiecać sobie, że spotkają się w tym samym miejscu dokładnie za rok.

Reklama

Dziesięć lat później, w kolejnej części, okazało się, że Celine nie zjawiła się na stacji z niezależnych od siebie powodów. Los dał im jednak kolejną szansę i pozwolił wpaść na siebie w paryskiej księgarni, gdzie Jesse przyjechał, by promować swoją książkę. Oparł jej fabułę na przygodzie, jaką spędził z Celine i wywołał tym samym lawinę nowych wydarzeń.

W ciągu dnia

Oba filmy są oparte na podobnym schemacie - bohaterowie spotykają się przez przypadek, idą na spacer po mieście i dyskutują o życiu, miłości, polityce, pragnieniach, marzeniach, problemach, ulubionych potrawach i pozycjach seksualnych. Toczą ze sobą grę, której główną zasadą jest bezkompromisowa szczerość. Berlin też jest miastem, które jej wymaga. Szkoda, że nie skusiło ono Linklatera, bo jest przestrzenią oferującą doskonałe lokacje na tego typu spacery.

Luty nie jest może najlepszym czasem w roku, żeby spędzać całe dnie na wietrznych wówczas i nocami opustoszałych ulicach, warto jednak przyjechać tutaj latem i oddać się linklaterowskiej z natury przygodzie. Wpaść na kogoś w klubie, usłyszeć, że jest znudzonym życiem Amerykaninem i wdać się z nim w dyskusję, która rozciągnie się na minuty w metrze, z jakiego zapomniało się wysiąść na właściwej stacji i godziny spędzone na spacerze rozświetlonymi uliczkami łączącymi barwne kawiarnie na Kreuzbergu lub rozkładane w niedzielny poranek stragany na Charlottenburgu.

Takie historie nie spotykają nikogo na co dzień. Jesse i Celine pierwszy raz spotkali się podczas wakacji i bez wątpienia jest to specyficznie świąteczny czas przeznaczony na luz i rezygnację z pośpiechu. Reżyser "Przed północą" (2013) doskonale zdaje sobie z tego sprawę i nie udaje, że Jesse, który - nie sposób już tego ukrywać - nie zdążył na samolot do Stanów Zjednoczonych, który czekał na niego pod koniec drugiej filmowej części - po latach wspólnego życia z Celine nadal toczy z nią wielogodzinne dyskusje przy śniadaniu.

Linklater stworzył romantyczną trylogię, ale ani na chwilę nie zrezygnował z charakterystycznego dla amerykańskiego indie realistycznego stylu. Usta jego bohaterów w trzeciej części nie zamykają się ani na chwilę, ponieważ są oni na pierwszych od lat wakacjach. Jak się okazuje Grecja to nie tylko doskonałe, słoneczne miejsce na retoryczne dysputy o miłości, ale dobra przestrzeń na spotkania z innymi ludźmi. Zanim Jesse i Celine zajmą się sobą, usiądą więc przy stole m.in z Athiną Rachel Tsangari (producentką "Przed północą" i reżyserką znanego w Polsce "Attenberg") oraz Ariane Labed (grecką aktorką, której twarz z pewnością pamiętają fani "Alp" Giorgosa Lanthimosa). Obie panie zdają się grać same siebie.


To sprytny zabieg Linklatera, który na wszystkie możliwe sposoby stara się zakorzenić Jesse i Celine - filmowe postaci - w pozafilmowym świecie. O to nie jest jednak trudno, ponieważ scenariusz rozmowy napisany wspólnie przez niego i dwójkę jego głównych aktorów jest bez wątpienia oparty na ich własnych miłosnych doświadczeniach, którymi podzielili się ze sobą, by napisać autentyczną historię. Jesse i Celine dojrzewają, a ich związek ewoluuje, ponieważ są kreowani przez aktorów, którzy sami są po czterdziestce i mają dystans zarówno do swojego wyglądu, jak i przeżyć. Analizują przeszłość i zadają pytania na temat przyszłości nie jak ludzie, którzy mają do siebie żale, ale jak ludzie, którzy chcą i potrafią ze sobą rozmawiać mimo wielu problemów, z jakimi niezmiennie się zmagają. Krzyczą na siebie, trzaskają drzwiami, przeżywają kryzysy, ale nie wstydzą się tego. Przekuwają problemy w temat ciągnącej się rozmowy. Słuchamy ich słów i przeżywamy związane z nią emocje wydobywając na światło dzienne własne doświadczenia. Dzięki ich wzajemnej szczerości doznajemy specyficznego katharsis, o które trudno w rzeczywistości zabałaganionej codziennymi sprawami.

Każdej nocy

Nie tyle autentyzmem, co grozą powiało zaś z niezłego dramatu biograficznego "Lovelace" z Amandą Seyfried w roli głównej - pokazanego w sekcji Berlinale Special najnowszego filmu duetu Jeffrey Friedman i Rob Epstein (twórców pokazywanego na polskich ekranach w zeszłym roku "Skowytu").

"Lovelace" ze "Skowytem" nie ma wiele wspólnego poza faktem, że oba filmy są oparte na skandalicznych i w dużej mierze tragicznych biografiach gwiazd amerykańskiej seksualnej rewolucji. Przed rokiem na tapecie był sądowy proces oskarżonego o poetycką obsceniczność Allena Ginsberga, dziś twórcy za cel obrali sobie opowiedzenie o losach Lindy Lovelace - aktorki jednego sezonu i jednego, ale za to kultowego dla porno biznesu filmu "Głębokie gardło" (1972) - pierwszej pornograficznej produkcji dopuszczonej do regularnej dystrybucji w Stanach Zjednoczonych.

O ile dramatyczna historia samej Lovelace (fantastycznie zagranej przez Amandę Seyfried!) jest bardzo interesująca i niejednoznaczna, o tyle twórcy przedstawili ją w stosunkowo uproszczony sposób. Motywem przewodnim ich filmu, co dosyć oczywiste, jest percepcja. Patrzymy więc na młodziutką Lindę, przyglądamy się jak poznaje starszego od siebie Chucka Traynora (Peter Sarsgaard), widzimy jak bierze z nim ślub, a potem obserwujemy, jak dzięki jego pomocy staje się gwiazdą porno-biznesu. Druga połowa filmu jest przeznaczona na próbę pokazania tego, co naprawdę działo się w związku Lindy i Chucka, a nie tego, co inni ludzie widzieli - czyli sprawnie odegranego spektaklu. Za kulisami rozgrywał się bowiem szósty akt scenicznego dramatu - historia kobiety zmuszanej do prostytucji, regularnie bitej i emocjonalnie gwałconej.


Kolejny raz Friedman i Epstein stają w kontrze do tego, co widzi społeczeństwo. Co ciekawe jednak, dwóch spośród wielu niezwykle liberalnych amerykańskich twórców, dokonuje jawnej krytyki zasad, jakimi rządzi się przemysł pornograficzny. Stają tym samym w opozycji do swoich lewicowych kolegów, którzy wszystkimi siłami starają się udowodnić, że porno jest rodzajem współczesnej awangardy kształtującej społeczeństwo otwarte na seksualne doświadczenia i przekraczanie granic narzuconych przez tradycyjną moralność.

Jednym z filmów, które zaliczają się do tej drugiej kategorii jest sześćdziesięciominutowy dokument Travisa Matthewsa sygnowany nazwiskiem Jamesa Franco. Wyreżyserowany przez nich film to kreacyjna, pornograficzna fantazja na temat czterdziestominutowej sekwencji wyciętej z filmu "Zadanie specjalne" (1980). William Friedkin opowiada w nim historię policjanta (Al Pacino), który prowadzi śledztwo na temat morderstw dokonywanych w środowisku nowojorskich homoseksualistów. Franco i Matthews wyjaśniają, że wrócili do tematu z tego względu, by podkreślić, że skoro dążymy do wolności w życiu, powinniśmy dbać też o wolność w sztuce. Sam Franco twierdzi, że Hollywood wyprało mu mózg ucząc tego, że przemoc jest w kinie atrakcyjna, a fizyczna miłość wstydliwa. Wykorzystuje więc teraz swój wizerunek, żeby zwrócić uwagę na artystyczne i zaangażowane projekty, które mają w sobie potencjał wpływania na rzeczywistość. Robi to jako aktor, pisarz i postać fikcyjna.

W 2012 roku Franco zagrał m.in siebie w przedziwnym mocdokumencie "Francophrenia", kosmitę w skandalicznie dobrym filmie Harmony Korine'a "Spring Breakers" (który 5 kwietnia 2013 trafi na ekrany polskich kin), nieudanym, ale odważnym portrecie dziewczyny stawiającej pierwsze kroki w pornografii "About Cherry" i wreszcie w debiucie Cartera "Maladies". Ostatni z wymienionych filmów także jest pokazywany na tegorocznym Berlinale, ale w przeciwieństwie do pozostałych nie zapowiada się na dzieło, o którym będzie głośno na łamach światowych gazet. "Maladies" to świetnie obsadzona (obok Jamesa Franco w rolach głównych Catherine Keener i David Strathaim), ale niezwykle pretensjonalna przypowieść o awangardowej sztuce, twórczym szaleństwie i życiowej pasji.

Anna Bielak, Berlin

Czytaj nasze relacje z festiwalu w Berlinie! Zobacz nasz raport specjalny Berlinale 2013 - kliknij po więcej!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: intrygi
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy