Berlinale 2014
Reklama

Berlinale 2014: O tym, co najlepsze

Jednym z najbardziej oczekiwanych filmów tegorocznego Berlinale była najnowsza produkcja Claudii Llosy uhonorowanej Złotym Niedźwiedziem za "Gorzkie mleko" w 2009 roku. Choć pokazywany w Konkursie Głównym "Aloft" jest jej pierwszym anglojęzycznym filmem, twórczość Llosy nie straciła metafizycznego wymiaru, jaki reprezentują jej peruwiańskie historie. Ten ostatni w międzyczasie zyskała też filmowa twórczość Anki i Wilhelma Sasnali, którzy przyjechali do Berlina ze znakomitą "Hubą".

Śnieg, mróz i peruwiańska magia

Claudia Llosa jest znana z barwnych filmów, w których na pierwszym planie znajduje się realizm magiczny, lokalna tradycja i rytuał, jako narzędzie kulturalnej transcendencji. W nagrodzonym Złotym Niedźwiedziem "Gorzkim mleku" reżyserka opowiadała o trudnym dojrzewaniu do własnej seksualności i o akceptacji śmierci. W "Madeinusie" (2006) pokazała rzeczywistość małej społeczności, w której wiara bije się o palmę pierwszeństwa ze zwątpieniem. W jej najnowszym filmie, na pozór tak odmiennym od pozostałych, wszystkie te elementy ścierają się bardziej, niż kiedykolwiek dotychczas, choć Llosa po raz pierwszy opowiada historię w aż tak subtelny i efemeryczny sposób.

Reklama

Nie wyjaskrawia konfliktu między młodym pokoleniem a tradycją, ale jednocześnie przygląda się dwójce postaci - dorosłemu synowi, Ivanowi (Cillian Murphy) i jego matce, Nanie (Jennifer Connelly). Bada ich historię od podstaw, więc filmowa narracja toczy się równolegle na dwóch poziomach czasowych - w tragicznej przeszłości i teraźniejszości, która ma przynieść katharsis. Przychodzi ono wraz z pojawieniem się Jannii (Melanie Laurent), która przyjeżdża do domu Ivana, by zrobić z nim wywiad do dokumentu o jego uznawanej za uzdrowicielkę matce. Przywozi mu materiały wideo z Naną w roli głównej i uwodzi go tajemnicą. Ivan nigdy ich pewnie nie widział, bo pokłosiem rodzinnej tragedii była ucieczka Nany z domu. Mężczyzna nigdy jej nie wybaczył tego odrzucenia, ale i nie uporał się z własnym poczuciem winy. Pchany impulsem zdecydował się jednak wybrać z Jannią w podróż na Koło Podbiegunowe, która dla nich obojga okazała się testem na cierpliwość, wiarę w możliwość dotknięcia absolutu i psychiczno-fizyczne uzdrowienie.

Siła filmu Llosy jak zwykle nie wyraża się jednak poprzez słowa i opisywanie fabularnych zdarzeń. Te wydają się niekiedy mało wiarygodne, innym razem przesiąknięte New Age'ową ideologią, co niektórych niewątpliwie może drażnić. Z drugiej strony rodzaj napięcia, który rodzi się ze zderzenia tego co wiarygodne z tym, co wątpliwe jest motorem napędowym akcji. Obserwujemy historię Nany, która bije się z myślami, kiedy idzie ze swoim chorym synkiem do uzdrowiciela, a później słuchamy opowieści Ivana, nie wierzącego, że jego matka jest kimś więcej niż zwykłą hochsztaplerką. Krążymy w przestrzeni między nimi dwojgiem, tam, gdzie Llosa odnajduje poezję codzienności. Realizując film na tle śnieżnobiałego krajobrazu tworzy też napięcie na poziomie czysto wizualnym - pokazuje człowieka, który jest wolny, by iść przed siebie, ale i wielce zagubiony, bo przytłoczony ogromem przestrzeni. Reżyserka balansuje na krawędzi między tym, co piękne a tym, co okrutne, co naturalistyczne i surrealne, emocjonalne i oschłe. W przepięknych kadrach "Aloft" Llosa zamknęła poezję i realizm magiczny; w perfekcyjnym montażu ukryła klucz do opowiadania o ludziach, którzy dostają od losu drugą szansę.


Narośl

Pokazana w sekcji Forum "Huba" Anki i Wilhelma Sasnali zdaje się być najlepszym, jak dotąd, filmowym osiągnięciem polskich artystów. Po trudnych w odbiorze i zdanych na czysto intelektualne interpretacje filmach "Z daleka widok jest piękny" (2011) i "Aleksander" (2013), "Huba" jest dziełem organicznym, w którym zrośnięciu ulega kreacja i dokumentalny naturalizm. Trudno szufladkować ten film wedle kategorii narzucanych przez jeden lub drugi kierunek i tendencyjnie pytać, czy jego twórcy bardziej wierzą w fikcję czy rzeczywistość. Sasnalowie przekraczają obie te przestrzenie i nakładają je na siebie.

Jednocześnie opowiadają o samotności będąc w towarzystwie dwójki ludzi i małego dziecka oraz przyglądają się trudnemu życiu w tłumie, który powstaje, gdy w swoim towarzystwie przebywa dwójka ludzi i małe dziecko. Podobnie jak w swoich poprzednich filmach opowiadają o najniższej warstwie społecznej i życiu po ustrojowej transformacji, ale po raz pierwszy odnajdują ekwiwalent dla malarstwa i faktury obrazu w przestrzeni filmowych kadrów. Zagłębienia i fałdy nagich ciał, zderzenia starości z młodością, kobiety z mężczyzną i świata zewnętrznego z domową intymnością oraz snów o życiu, którego już nie ma z bolesną rzeczywistością, która jest wokół - sprawiają, że zaczynamy zauważać, że nie z daleka, a z bliska świat jest piękny.

"Huba" jest znakomicie zmontowaną historią o macierzyństwie, samotności i milczeniu, które ciąży ludziom nie mającym sobie nic do opowiedzenia. Sasnalowie opowiadają obrazem i nasączają swój film wilgotnymi, wizualnymi metaforami. Akcentują fakt, że świat ich bohaterów się zapętla i że nie ma z niego wyjścia, że karmy nie da się przełamać, a kolejne pokolenia będą krążyć w kółko jak zagubione króliki, śnić o świecie, którego nie znali i przyszłości, której nie mają.

Cezar z Meksyku

W pewnym sensie o podobnej sprawie, o ustrojowej transformacji, walce klas, ale i o pozornej wygranej opowiada pokazywany w sekcji Berlinale Special Gala "Cezar Chavez" wyreżyserowany przez Diego Lunę. Film o strajku meksykańskich pracowników kalifornijskich farm winogron, który odbywał się na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych jest jednak produkcją o czysto komercyjnym potencjale. Filmem zrealizowanym porządnie, wzbudzającym zainteresowanie i przezroczystym formalnie.

Luna skupił się na opowiedzeniu historii społeczeństwa poprzez przyjrzenie się jej liderom - politykom, kapitalistom i w końcu aktywistom, którzy poświęcili całe życie na walkę z niesprawiedliwością (mnóstwo ich też w pokazywanym na festiwalu dokumencie o ruchu Occupy Wall Street pt. "Another World"). Luna opowiada o polityce, stosuje też typowy chwyt dla bio-piców - patrzy na swojego bohatera przez pryzmat jego osobistych wyborów i rodzinnych zobowiązań. Nie tylko pod tym względem amerykański "Cezar Chaves" przypomina polskiego "Wałęsę. Człowieka z nadziei" (2013). Podobnie jak Wajda, Luna wystawia swojemu bohaterowi pomnik, nagradza go za pierwszoplanową walkę w imię społeczności, umiejętność nawoływania do strajku i wygraną, która spadła na niego po pięciu latach trudnych negocjacji.


Boleśnie ogląda się takie filmy wiedząc, co dzieje się współcześnie na granicy amerykańsko-meksykańskiej, w domach meksykańskich rodzin i maquiladoras (halach i fabrykach, w których wyzyskuje się ludzi do granic nie dając im nawet odrobiny nadziei, że głodowe stawki za ciężką pracę są tylko etapem przejściowym). Luna gloryfikuje aktywistów i ruchy społeczne, ale nie stara się spojrzeć obiektywnie na to, co w rzeczywistości one zmieniają, na co nie mają wpływu i co dzieje się z ludźmi, którzy poświęcają życie sprawie, o którą bezskutecznie będą walczyć kolejne pokolenia.

Ponad poziom gloryfikacji udało się wyjść Rebecce Chaiklin i Fisherowi Stevensowi we wspomnianym powyżej dokumencie "Another World". Po serii obrazów rewolucyjnej radości, dokumentaliści pokazali zestaw wycinków z życia po buncie i ludzi, których drogi rozeszły się z chlubnymi ideami. Takich, którzy zaczęli na nich zarabiać i tych, którzy stali się społecznymi renegatami. Zarówno Lunie jak i Chaiklin oraz Stevensowi udało się jednak pokazać pewną ułudę i wielką namiętność, która rodzi się w tłumie ludzi wierzących, że mogą zmienić świat, a potem czyniących rewolucję głównie na polu własnej biografii.

Anna Bielak, Berlin

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama