Wenecja: Kierunek plaża!
Ostatni dzień festiwalu filmowego to najczęściej oczekiwanie na werdykt. W tym roku w Wenecji, mimo mniejszej ilości filmów, zamiast ciekawości wszystkim widzom towarzyszy raczej zmęczenie - pisze wysłanniczka INTERIA.PL. Kto ma największe szanse na Złotego Lwa?
Po projekcji filmu "The Master" Paula Thomasa Andersona ogłoszenie wyników jest raczej przewidywalne, choć "Mistrz" wywoływał bardzo mieszane uczucia wśród zgromadzonej na Lido publiczności. Wyobrażając sobie, co dzieje się teraz w głowie Michaela Manna, przewodniczącego tegorocznego jury, Andreson wydaje się być najbardziej logicznym i optymalnym rozwiązaniem.
Nikt raczej nie przepowiada ekscesów i skandali związanych z nagrodami. Terrence Malick i jego "To The Wonder" ma szansę zahipnotyzować każde jury, ale chyba tym razem pozostanie w cieniu. Dużą szansę na nagrodę, np za reżyserię, ma za to Marco Bellocchio ("Bella addormentata") - szczególnie w obliczu religijnych protestów i wagi tematu. Poza tym byłby to ukłon w stronę kolejnego już włoskiego klasyka kina. Pozostałe dwa włoskie filmy konkursowe można uznać za przykre niespodzianki, które spotkały niewinnych widzów porannych seansów.
W tym roku do gry o najwyższe trofea wrócił również Brian de Palma filmem "Passion". W skrócie - jego nowy film rozgrywa się w świecie dobrze usytuowanej agencji reklamowej kierowana m.in. przez kobiety, które co jakiś czas pozwalają sobie na małe kryminalno-seksualne gierki dla urozmaicenia papierkowej roboty. W rolach głównych: Rachel McAdams i Noomi Rapace. Gdyby przymknąć oko i potraktować nowy film de Palmy jak campowy spektakl ku chwale kobiecej seksualności z elementami kina klasy B, to jest o czym rozmawiać. W rzeczywistości niestety mamy do czynienia z nieudanym filmowym "potworkiem", w którym koszmary senne to podstawowy środek budowania napięcia.
Poważnym kandydatem do nagród będzie na pewno Brillante Mendoza za film "The Womb". Już niedługo na ekranach polskich kin pojawi się jego wcześniejszy obraz "Pozdrowienia z raju", pokazywany w lutym w konkursie głównym Berlinale. W przypadku "The Womb" największą uwagę zwraca doskonała rola kobieca w wykonaniu Nory Aunor. Film Mendozy opowiada o parze Filipinczyków w średnim wieku, którym do szczęście brakuje jedynie potomstwa. Ich wspólna egzystencja przypomina małżeństwo dwójki bardzo bliskich przyjaciół, którzy w trudnych momentach są w stanie poświęcić się dla dobra partnera. Jedynym rozwiązaniem problemów rodzicielskich wydaje się być kolejna płodna żona. "The Womb" to subtelny, przepięknie sfotografowany obraz intymnego związku dwójki ludzi, którzy próbują dostosować się do wymogów własnej społeczności.
Uzależnienie od wspólnoty to temat innego, wartego zainteresowania filmu konkursowego "Fill The Void" Ramy Brushtein - melodramatycznej historii chasydzkiej rodziny z Tel Avivu, która przechodzi kryzys po śmierci jednej z córek. Bruhstein, jako ortodoksyjna Żydówka, próbuje bardzo delikatnie wprowadzić widza do swojego świata. Nie boi się podważać zasad w nim panujących. Jej bohaterowie próbują za wszelką cenę ominąć nakazy tradycji, jednocześnie nie grzesząc. Ich cierpienie odbywa się w ciszy. Codziennością bohaterów jest homogeniczność wspólnoty, która zawsze dąży do utrzymania porządku. Oprócz "Kadosz" Amosa Gitai film Bruhstein, choć o wiele mnie krytyczny i przełomowy, jest wyjątkowym obrazem ortodoksyjnej wspólnoty żydowskiej na terenie Izraela.
Tak jak wspomniałam na początku - skandal to najprawdopodobniej marzenie ściętej głowy. Choć to właśnie jury powinno przecież podważać zachowawczość i skostnienie programu i samych selekcjonerów. Szansa na zaskoczenie jest związana z plażą i szalejącymi nastolatkami. Jeśli weneckiego Złotego, Srebrnego Lwa, albo Nagrodę Specjalną Jury otrzyma film Harmony'ego Korine'a "Spring Breakres" - to Wenecja pod wodzą nowego dyrektora - Alberto Barbery - otrzyma jasny sygnał, że transgresje i eksperymenty w kinie nie muszą być kontrolowane. I że tak naprawdę warto czasami wyselekcjonować coś więcej niż nazwiska gwiazd, które wielokrotnie same nie są już pierwszej młodości.
Korine, znany przede wszystkim jako autor scenariusza do "Dzieciaków" Larry'ego Clarka, debiutował w 1997 roku fabułą "Gummo". "Spring Breakers" to jego najbardziej "przystępny" i paradoksalnie dość standardowy film długometrażowy. Mimo wszystko rzuca na kolana inne konkursowe tytuły.
Szalone nastolatki (idolki nastolatek - Selena Gomez, Ashley Benson, Vanessa Hudgens, Rachel Korrine) w takt muzyki m.in. Britney Spears wyruszają na podbój Florydy. Cztery wojowniczki w obcisłych bikini, które marzą o szybkim seksie, dobrej zabawie i prawdziwym odlocie z bronią w ręku wystarczy, żeby zrobić prawdziwą zadymę. Kiedy niespodziewanie wpadają w ręce policji, pomaga im obwieszony złotem raper Alien (James Franco). Biżuteria, szybkie samochody, szerokie spodnie, dżointy i stylowi kumple. Na dokładkę kilka sztuk broni i metalowe nakładki na zęby - dla dziewcząt na wakacjach wprost wymarzony materiał na upragnionego faceta.
W "Spring Breakers" plażowe party toczy się nieustannie. Nagie piersi młodych uczennic, strumienie alkoholu i obowiązkowe poszukiwanie szczęścia i osobistej drogi życiowej. Bohaterki-podróżniczki odnajdą siebie w różowych kominiarkach, żółtych bikini, z giwerą w dłoni. Tak jakby we współczesnym świecie przerw semestralnych, letnich wakacji i zwykłego weekendu liczyła się przede wszystkim adrenalina i testy na własną wytrzymałość, które przejść mogą jedynie nieliczni...