Wenecja a sprawa Polska
Nie tylko Katarzyna Smutniak reprezentuje Polskę na tegorocznym festiwalu w Wenecji. W jednej z pokazywanych na imprezie produkcji - amerykańskim thrillerze "The Iceman" - pojawiła się bowiem... Weronika Rosati. Wysłanniczka INTERIA.PL relacjonuje pierwsze dni festiwalu w Wenecji.
Na tegorocznym 69. Festiwalu w Wenecji zdecydowanie brakuje polskich akcentów. Żaden film rodzimej produkcji nie został zakwalifikowany do festiwalowych sekcji. Polaków nie ma również wśród członków jury, co pewnie wywoła zgryźliwe komentarze krytyki.
Po tegorocznym festiwalu w Cannes Jerzy Płażewski na łamach miesięcznika "Kino" skarżył się, że nawet takie państwo jak Haiti ma przedstawiciela w międzynarodowym jury. Polacy po raz kolejny nic. Sława polskiej krytyki filmowej oprócz snucia postkolonialnych porównań, nawoływała polskie instytucje filmowe do protestu w trakcie zagranicznych festiwali. W Wenecji honor naszego kraju, który jest wiecznie niezadowolony z decyzji zagranicznych selekcjonerów, ratowała Katarzyna Smutniak, młoda aktorka pochodząca z Polski, która robi karierę we Włoszech. To właśnie ona poprowadziła ceremonię rozpoczęcia 69. Weneckiego Festiwalu Filmowego.
Dla spragnionych "polskości" kinomanów warto wspomnieć na pewno epizodyczną rolę Weroniki Rossati w filmie Ariela Vromena "The Iceman", który jest pokazywany poza konkursem głównym. Weronika nie została, podobnie zresztą jak James Franco, wymieniona w napisach początkowych filmu. Na ekranie pojawia się dwukrotnie. Gra Liwi, partnerkę włoskiego przyjaciela głównego bohatera. W trakcie kolacji z przyjaciółmi Włocha opowiada zabawną anegdotę o tym, jak kiedyś utknęła w toalecie. Potem już tylko uśmiecha się do swojego ukochanego, wywraca oczami zażenowana jego zachowaniem i pali papierosy obwieszona gigantyczną ilością złotej biżuterii. Główny bohater filmu omija Liwi szerokim łukiem. Richie to zamknięty w sobie, rosły mężczyzna. Jego nazwisko brzmi Kukliński, a kumple z "pracy" nazywają go Polak.
Scenariusz "The Iceman" powstał na podstawie głośnej historii kryminalnej naszego rodaka Ryszarda Kuklińskiego, który przez lata pracował jako cyngiel mafii. Ujęty w 1986 roku miał na swoim koncie ponad sto morderstw. Vromen próbuje odtworzyć biografię "Icemana" wykorzystując jego wspomnienia. Film rozpoczyna scena ustnej relacji zabójcy, w którego postać wciela się Michael Shannon ("Wyspa tajemnic") . Aby zrozumieć motywy sprawcy, trzeba cofnąć się do początku lat 60. W końcu sam "Iceman" twierdzi, że tak naprawdę wszystko zdarzyło się trochę przez przypadek.
Najważniejszą rolę w życiu Polaka odgrywa rodzina: żona Deborah (Winona Ryder) i dwie córki. To dla nich Kukliński jest w stanie zrobić wszystko. Wszystko w zgodzie ze stereotypowo postrzeganą polską moralnością, ale wbrew przeszłości. Dzieciństwo Kuklińskiego to pasmo sadystycznych ataków ojca, które wracają do mężczyzny w retrospekcjach.
W "The Iceman" przyczyny, dla których Richie utrzymuje rodzinę mordując na zlecenie, ograniczają się niestety jedynie do patologii z okresu młodości. Vromen nie aspiruje bowiem do stworzenia dzieła filmowego o mocnym, ideologicznym przekazie. Historia Kuklińskiego to klasyczna fabuła z łatwymi do odczytania znakami, w której liczy się przede wszystkim postać głównego bohatera. Richie przypomina osobę bez właściwości. Ratują go jedynie konwenanse i kilka zasad moralnych, które uważa za prymarne. Oprócz tego pozostają jedynie kostiumy zręcznie dostosowane do wymogów danego okresu. Kukliński przypomina przebranego modela, który za każdym razem najbardziej dba o swój image. A wszystko tylko po to, żeby jak najlepiej dopasować się do otoczenia. Stać się niewidzialnym.
Od filmu Vromena nie ma sensu oczekiwać górnolotnych tez na temat motywacji zbrodni. Warto również zrezygnować z przekonania, że polskie korzenie Kuklińskiego będą ogrywać większą rolę niż kilka odwołań do przeszłości w niektórych dialogach. Pozbawiony patosu film Vromena uwodzi naprawdę jedynie kilkukrotnie. Miewa całkowicie absurdalne momenty, w trakcie których np dwójka kumpli toczy pogaduszki o interesach członkując ciała własnych ofiar. Zresztą trupy można przecież znaleźć wszędzie. Nawet w lodówce na lody dla okolicznych dzieciaków, które sprzedaje przemiły pan w trochę za grubych okularach.
Zmiany na weneckim festiwalu widać nie tylko w filmowym kompleksie na wyspie Lido. W tym roku dominuje kolor niebieski, a reklama festiwalu przed każdym seansem przypomina impresje Piotra Dumały. Nowym dyrektorem artystycznym został Alberto Barbera. Powrócił na to stanowisko po długiej przerwie, na którą wpływ miała m.in. sytuacja polityczna we Włoszech i rząd Silvio Berlusconiego. W tegorocznym konkursie głównym festiwalu pojawi się aż 18 filmów.
Jednym z pierwszych tytułów walczących o Złotego Lwa jest film Kirila Serebrennikowa "Betrayal". Współczesna rosyjska klasa średnia może sobie wreszcie pozwolić na przepracowanie tematu zdrady w związku. Lekarka w trakcie badania informuje pacjenta, że jego żona i jej mąż mają romans. Ta informacja uruchamia ciąg surrealistycznych zdarzeń. W konsekwencji niewierni giną, a zdradzeni zakochują się w sobie do nieprzytomności. Serebrennikow stara się uciekać od banału, ale dialogi w stylu "śmierć jest najpiękniejszym momentem w życiu człowieka" można uznać za znak rozpoznawczy jego filmu.
Najgorsze jest chyba jednak to, że cała skomplikowana, toksyczna historia miłosna przypomina mozaikę motywów z filmów Lyncha, von Triera, czy greckiego reżysera Lantchimosa ("Kieł", "Alpy"). Tak jakby "Betrayal" był skomponowany wprost pod współczesne festiwalowe gusta.
Sceny, w której kobieta goli sobie twarz maszynką męża, albo zajada ziemię z ogródka mają niepokoić. Koniec końców "Betrayal" bardziej niż thriller erotyczno-kryminalny przypomina "Senność" Magdaleny Piekorz, w której afrodyzjakiem miały być tajemnicze potrawy autorstwa Małgorzaty Kożuchowskiej.
Jeszcze większą konkursową "niespodzianką" okazał się film Ramina Bahraniego "At Any Price". W rolach głównych - amerykańscy gwiazdorzy Zac Efron i Dennis Queid. W tle - współczesna Ameryka, plantacje kukurydzy i piekielnie bogaci farmerzy, którzy pestycydy traktują jak narkotyki. Na jednym i drugim można w końcu świetnie zarobić. Klasyczna rodzinka w tym światku "kukurydzianej mafii" to klasyczny model dwa plus dwa. Dwóch synów to postawa udanego dziedziczenia. Gorzej, jeśli jeden wyjeżdża w daleką podróż, a drugi przypomina banalnego już dziś "buntownika bez powodu".
Oprócz szybkich interesów, dużej ilość klientów w świecie państwa Whipple liczy się oczywiście rodzina. Zac Efron w roli młodego Deana dwoi się i troi, żeby choć odrobinę przypominać Jamesa Deana. W finale i tak wróci pod skrzydła tatusia, bo przecież rodzina to zgrana drużyna o czym przypomina oddana i posłuszna matka. W tym banalnym świecie konwenansu najzabawniejszy wydaje się być dziadek, rodzinny nestor, który pojawia się zawsze wtedy, gdy warto kogoś poklepać po ramieniu. Panteon standardowych postaci uzupełnia lokalna piękność nadszarpnięta zębem czasu (Heather Graham), która mimo własnych ambicji została rodzinną kochanką państwa Whipple.
Podobno kiedyś wielki Roger Ebert namaścił Ramina Bahraniego na "nowego, wielkiego amerykańskiego reżysera". "At Any Price" to dowód na to, że nawet najwięksi popełniają pomyłki. Chyba, że amerykańska prowincja w filmie ma przypominać kiepską telenowelę, w której kolejne postacie doznają iluminacji tylko w trakcie nieszczęśliwych wypadków. Oczywiście zawsze wypada docenić kukurydziane plenery, ale nic poza tym. Szczególnie w konkursie głównym festiwalu w Wenecji.