Reklama

Damian Kocur: Czasem warto otworzyć się na to, co jest wokół

- Jeśli się nie ryzykuje, to chyba nie mogą powstać dobre, zaskakujące rzeczy. (...) Jestem wolnym człowiekiem, więc mogę sobie pozwolić na to, żeby rezygnować z rzeczy, które nie będą dla mnie rozwijające - powiedział Damian Kocur w rozmowie z Interią. - W tym kraju jest tak, że lepiej zrobić jeden przeciętny film niż trzy bardzo dobre, ale krótkie - dodał. Jego wielokrotnie doceniany w kraju i za granicą pełnometrażowy debiut "Chleb i sól" zdobył główną nagrodę w Konkursie On Air podczas festiwalu Tofifest w Toruniu.

- Jeśli się nie ryzykuje, to chyba nie mogą powstać dobre, zaskakujące rzeczy. (...) Jestem wolnym człowiekiem, więc mogę sobie pozwolić na to, żeby rezygnować z rzeczy, które nie będą dla mnie rozwijające - powiedział Damian Kocur w rozmowie z Interią. - W tym kraju jest tak, że lepiej zrobić jeden przeciętny film niż trzy bardzo dobre, ale krótkie - dodał. Jego wielokrotnie doceniany w kraju i za granicą pełnometrażowy debiut "Chleb i sól" zdobył główną nagrodę w Konkursie On Air podczas festiwalu Tofifest w Toruniu.
Damian Kocur z Brązową Piramidą - nagrodą Antalya Film Festival w Turcji. W Toruniu przekazał mu ją Artur Zaborski, rzecznik prasowy Tofifest. /materiały prasowe

Aktualizacja: W sobotę wieczorem główną nagrodę w konkursie On Air podczas 21. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Tofifest w Toruniu otrzymał film "Chleb i sól" w reżyserii Damiana Kocura. To kolejna ważna nagroda dla filmu, który został wcześniej wyróżniony m.in. w Wenecji. Gratulujemy!!!

***

Damian Kocur jest absolwentem Szkoły Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego w Katowicach oraz doktorantem Szkoły Filmowej w Łodzi. Jest autorem wielokrotnie nagradzanych na arenie międzynarodowej filmów krótkometrażowych, m.in. "Dalej jest dzień", "1410", "Moje jest serce", "Nic nowego pod słońcem" czy "As It Was". Jego pełnometrażowy debiut "Chleb i sól", zrealizowany w Studiu Munka SFP, zdobył wiele nagród w Polsce na świecie, m.in. Nagrodę Specjalną Jury na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, Polską Nagrodę Filmową Orzeł w kategorii Odkrycie roku czy Nagrodę Dziennikarzy na Festiwalu Filmowym w Gdyni.

Reklama

Twórca był gościem Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Tofifest w Toruniu i w rozmowie z Anną Kempys z Interii opowiedział o swej nowej pełnometrażowej produkcji, wartości filmów krótkometrażowych, o potrzebie kroczenia swoją swoją drogą twórczą, wierności własnym zasadom, o dystansie do środowiska filmowego w Polsce i o tym, dlaczego odrzucił kilka propozycji, które otrzymał od platform streamingowych.

Jesteś z pewnością najczęściej nagradzanym twórcą w Polsce w ciągu ostatniego roku. Twój debiut fabularny "Chleb i sól" zdobył kilkadziesiąt nagród w kraju i za granicą. Jakie to uczucie?

Damian Kocur: - We wrześniu ubiegłego roku mieliśmy premierę w Wenecji, faktycznie mija niespełna rok. Może to nie było kilkadziesiąt nagród, ale na pewno kilkanaście, choć z takimi pozaregulaminowymi i nagrodami dziennikarzy, to może rzeczywiście ponad 20 się zebrało. Jakie to uczucie? Hmm...

W końcu to twój debiut fabularny...

- To jest mój debiut fabularny, ale ja zrobiłem sporo krótkometrażowych filmów, które zdobyły - jak to kiedyś liczyła moja producentka - ponad sto nagród. Wiem, że to zabrzmi może nieskromnie, ale ja się przyzwyczaiłem do tego, że dostaję nagrody. Jak zacząłem robić filmy, to emocje związane z festiwalami i nagrodami były dużo większe. Teraz to jest już część mojego życia. To oczywiście bardzo ważne, żeby dostawać nagrody, bo to pomaga wierzyć w to, co się robi, że to się podoba i jest doceniane. Na pewno to ułatwia pracę, daje dużo pewności. Wydaje mi się, że w sztuce to jest bardzo potrzebne, bo każdy kolejny film jest wielką niewiadomą.

To, że pierwsze nagrody dostałeś za granicą, miało dla ciebie znaczenie?

- Na pewno nagroda w Wenecji była bardzo ważna, ale ja też w międzyczasie zrobiłem krótki film "As It Was", który miał premierę w Cannes i był nominowany do Złotej Palmy. Trzy tygodnie temu właśnie wróciliśmy z Cannes. To są dla mnie dwa najważniejsze wyróżnienia do tej pory. To pozwala dotrzeć do odbiorcy poza Polską i na pewno ułatwia życie zawodowe, bo pomaga pozyskać środki na kolejne projekty. Dla twórców, którzy są nagradzani, to jest ułatwiona droga.

Powiedz coś więcej o filmie "As It Was".

- To jest film, który powstał bardzo szybko, został napisany w jeden dzień, zrobiłem go z małą pięcioosobową ekipą przyjaciół, za własne środki, na własnej kamerze. Fotografowałem ten film i nawet w nim zagrałem. Współreżyserowałem go z moją znajomą [Anastasiia Solonevych - red.], a scenariusz powstał na podstawie jej notatek. Ona wyjechała z Ukrainy 24 lutego i wspomina swój pierwszy powrót do Kijowa po wybuchu wojny. Nakręciliśmy to na podstawie jej doświadczeń. Ten film powstał w bardzo spartańskich warunkach i jestem bardzo szczęśliwy, że odniósł duży sukces.

Zrobiłeś kilka krótkich filmów, które miały swój oddźwięk i dostały dużo nagród. Na przykład krótki metraż "Dalej jest dzień", który powstał tuż przed pandemią, był pokazywany w nowojorskim Museum of Modern Art (MoMA) i dostał Srebrnego Lajkonika na Krakowskim  Festiwalu Filmowym. Ale środowisko chyba mniej ceni sukcesy dotyczące filmów krótkometrażowych.

- Zdecydowanie tak.

Dlaczego tak jest?

- To trzeba pytać środowisko. Bacznie przypatruję się ludziom, którzy robią krótkometrażowe filmy. Brałem ostatnio udział w obradach jury na paru festiwalach, między innymi na Krakowskim Festiwalu Filmowym. Forma krótkometrażowego filmu jest czymś, co w Polsce jest kojarzone z pracami studentów. Ja osobiście nie widzę powodu, dla którego miałbym przestać robić takie filmy tylko dlatego, że jestem po debiucie pełnometrażowym. Krótki film jest też filmem. To jest tylko różnica długości, ewentualnie budżetu i środków, które trzeba wydać na film. Natomiast jest to na pewno świetne pole do tego, żeby móc eksperymentować i szukać nowych rozwiązań. Akurat film "As It Was" nie był dużym eksperymentem formalnym czy językowym - był dość podobnie opowiedziany jak "Chleb i sól", czyli na długich ujęciach, na statycznej kamerze. Ale jakoś w tym kraju jest tak, że lepiej zrobić jeden przeciętny film niż trzy bardzo dobre, ale krótkie.

Powiedziałaś w jednym z wywiadów, że najlepiej czujesz się "na blokach".  Nie czujesz się częścią tego środowiska? Jesteś bardzo zdystansowany...

- Na blokach nie mieszkam już lata, a środowisko filmowe mało mnie interesuje, bo jest wtórne. Bardziej mnie interesuje to, co się dzieje na ulicy i w domach różnych ludzi, którzy nie są związani z tą bańką. Myślę, że najciekawsze historie mają do opowiedzenia ci ludzie, którzy nigdy nie trzymali kamery w ręce. Film jest wspaniałą możliwością, aby docierać do środowisk i do ludzi, do których byśmy nie dotarli wykonując inny zawód - nie interesowalibyśmy się ich historiami i życiem.

Powiedziałaś też, że "najbardziej interesujące rzeczy tworzą ludzie nie niemający edukacji filmowej albo tacy, którzy ją przerwali, bo uznali, że uczelnie dalej ich nie rozwiną".

- Dalej tak uważam. Myślę, że szkoła filmowa w takiej formie, jaką ja ją znałem, nie jest rozwijająca. Raczej formatuje i daje mało przestrzeni do własnych poszukiwań, bo profesorowie starają się wiele rzeczy sugerować, ciągną w swoją stronę i robią swoje filmy za pomocą studentów. Teraz prowadzę zajęcia w szkole w Łodzi, bo jestem na doktoracie i staram się jednak być bardzo uważnym na to, jak ludzie myślą, ale też pokazuję im swój sposób myślenia o kinie. To jest taka fajna wymiana doświadczeń i sposobu myślenia.

Trudno było przekonać Studia Munka, żeby zrobić "Chleb i sól" na swoich własnych zasadach, z aktorami niezawodowymi, żeby nie iść na kompromis?

- To nie było trudne. Jurek Kapuściński jest bardzo otwarty na autorskie poszukiwania. To jest jeden z nielicznych producentów w Polsce, którzy wspierają autorskie kino i lubią podejmować ryzyko. Moja metoda była faktycznie dla nich nowa. Oni wcześniej nie pracowali w ten sposób, ale wiedziałem, że jeśli oni się na tę metodę nie zgodzą, to nie ma sensu, żebym ja tracił czas, a oni pieniądze. Musiałem im powiedzieć, że pracuję w pewien określony sposób i tego systemu produkcji trzeba się trzymać, żeby ten film był udany.

Czy myślisz już o drugim pełnometrażowym filmie i czy czujesz w związku z tymi nagrodami jakąś presję, oczekiwania? A może w ogóle cię to nie obchodzi?

- Przygotowuję teraz kolejny pełnometrażowy film. Szukamy pieniędzy, jesteśmy w trakcie oczekiwania na wyniki sesji CNC we Francji, bo to będzie produkcja być może polsko-francusko-hiszpańska. To film w języku ukraińskim, którego akcja dzieje się w Hiszpanii. Metoda będzie podobna do "Chleba i soli". Główną bohaterką jest nieprofesjonalna aktorka - szesnastoletnia dziewczyna, która z rodzicami jedzie na wakacje. W momencie, kiedy wybucha wojna, oni są w czasie urlopu. Mam nadzieję, że ten film powstanie. Czy czuję presję? Zawsze jak się robi nowy film, to powinno się wchodzić na plan z tym samym rodzajem obaw i lęku, z poczuciem, że coś się ryzykuje. Jeśli się nie ryzykuje, to chyba nie mogą powstać dobre, zaskakujące rzeczy. I dla widza, i dla mnie też. Ja też muszę mieć to poczucie, że dzieją się rzeczy, których się nie spodziewałem, które nie są napisane. Dla mnie kino to nie jest tekst, kino dzieje się na planie. Jaki to będzie film, dowiemy się na pewno po pierwszych kilku dniach zdjęciowych.

Kiedy rusza produkcja?

- Plany są takie, żeby ruszyć jeszcze przed końcem tego roku, w grudniu.

Na Tofifeście przyznawane są nagrody dla twórców niepokornych. Co to dla ciebie znaczy, że twórca jest niepokorny?

- Nie wiem, co miałoby znaczyć, że jest pokorny... Jeśli o mnie chodzi, to nie wiem, czy jakoś specjalnie idę pod prąd. Może proponuję coś, co nie jest specjalnie popularne w Polsce. Moja metoda znana jest co najmniej od lat 40. i zaczęła się we Włoszech, neorealiści myśleli w podobny sposób jak ja, więc to nie jest jakiś eksperyment. Na pewno trudniej robić filmy, które nie operują mainstreamowym językiem, do którego są przyzwyczajeni producenci czy widzowie. Trudniej wtedy je finansować, trudniej sprzedać i trudniej dotrzeć do widza. Ja chcę przede wszystkim robić takie filmy, które sam chciałbym oglądać. Stawiam się w jednym rzędzie z widzami, ale z takimi, z którymi czuję, że jest mi po drodze.

Twoja droga do zawodu nie była taka oczywista, bo zacząłeś od germanistyki, potem była fotografia, w końcu wydział operatorski. Co jest ci najbliższe?

- Kino jest sztuką audiowizualną, a nie literacką. Dzisiaj ruchomy obraz i dźwięk są dla mnie najbardziej istotne. Jak myślę o filmie, to muszę sobie wyobrazić, w jaki sposób opowiadam kamerą, bo to jest dla mnie główne narzędzie, oprócz mikrofonu. To są dwa narzędzia, które są potrzebne do zrobienia filmu -  kamera i mikrofon, nic więcej nie jest potrzebne. Czasami jeszcze aktor się przydaje.

A pomysł?

- Pomysł też, ale on może się rodzić w trakcie. Robiąc "As It Was" czy "Chleb i sól" połowa scenariusza w ogóle wypadła, a połowa pomysłów pojawiła się w trakcie realizacji. Najfajniejsze sceny do "As It Was" i do "Chleba i soli" to są te, nad którymi nie miałem kontroli, które się przydarzyły w trakcie. Wydaje mi się, że warto czasem odpuścić potrzebę kontroli i otworzyć się na to, co jest wokół, bo wtedy dzieją się ciekawe rzeczy. Trzeba tylko mieć uważność i odwagę, żeby za tym pójść. Odwaga jest też oczywiście związana z pieniędzmi, bo jak się ma dużo pieniędzy, to można próbować, ryzykować i ma się więcej czasu. Jeśli ma się mało pieniędzy, to trzeba realizować plan bardzo skrupulatnie, a to jest ograniczające.

Wydaje się, że kino mainstreamowe w ogóle cię nie interesuje, ale gdybyś dostał jakąś propozycję realizacji serialu albo platforma streamingowa zgłosiłaby się do ciebie, to co byś zrobił?

- Już się zgłaszają, ale raczej nie są to rzeczy, w których czuję, że mógłbym zrobić coś autorskiego. To są projekty, w których szuka się reżysera na wakat, kogoś kto coś zrealizuje. Odrzuciłem w ciągu tego roku trzy, cztery takie propozycje. Robię swoje rzeczy. Na szczęście nie jestem uwikłany kredytowo czy finansowo zależny. Jestem wolnym człowiekiem, więc mogę sobie pozwolić na to, żeby rezygnować z rzeczy, które nie będą dla mnie rozwijające. Jeśli pojawi się jakaś propozycja, w której faktycznie będę miał dużo swobody twórczej to dlaczego nie, z przyjemnością. Nie wiem, czy akurat serial, bo mam kłopot z tą formą, ale kto wie... Autorzy, których cenię, też robili seriale.

A oglądasz seriale?

- Bardzo mało. Ostatnio widziałem "Historie małżeńskie" - remake Bergmana. Nie lubię seriali, które są wieloepizodyczne, wolę krótkie formy - miniseriale, po cztery, sześć odcinków. Serial jest kompletnie inną formą od kina. Dla mnie serial nie jest kinem, serial jest po prostu nieskończony. Można ciągle coś dokręcać, robić prequele, sequele i w ogóle to się nie kończy. Serial jest też bezpośrednio sprzężony z kapitalistycznym myśleniem o sztuce filmowej, zawsze jest robiony po to, żeby go sprzedać. To się również wiąże z ogromną ilością pieniędzy, które są na niego wydawane. Wydaje mi się, że dobre rzeczy wcale nie muszą być wcale drogie i nie trzeba dużo pieniędzy na promocję. Kiedy o "Chlebie i soli" zrobiło się głośno, film nie miał dużej oglądalności. W jego promocję nie zainwestowano dużo środków.

Poniosły go nagrody...

- No tak, głównie nagrody go poniosły. Jestem ofiarą tego nieszczęsnego braku ustawy o tantiemach ze streamingu, więc mnie nie interesuje, ile ludzi zobaczy film na platformach. Mnie interesuje to, ilu widzów zobaczy film w kinie, bo to jest przestrzeń do oglądania. Serial można obejrzeć na komputerze, film jest zrobiony na duży ekran, a tam odbiór jest zupełnie inny. To tak jakby chodzić na koncerty muzyki klasycznej do jakiejś piwnicy.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Damian Kocur | Tofifest
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama