"Taniec z gwiazdami": Dariusz Wieteska myśli o żonie
Ukochana Ula Zawadzka, aktorka, wiernie mu kibicuje. On zaś cieszy się z nowego wyzwania. Jest też dumny, że dzięki show Polsatu rośnie popularność serialu "Na sygnale" (Złota Telekamera 2018).
Jak zareagował pan na propozycję udziału w programie "Taniec z gwiazdami"?
Dariusz Wieteska: - Gdy zadzwonił telefon, powiedziałem, że oddzwonię. Najpierw musiałem zapytać żony, co o tym myśli, potem produkcji "Na sygnale", czy uda się pogodzić terminy. Finalnie wszystko się udało. Zgodziłem się, bo lubię wyzwania. No i poza jednym spektaklem 8 lat temu w Teatrze Nowym w Łodzi, nigdy jeszcze nie tańczyłem.
Co na to żona?
- Bardzo się ucieszyła, choć wyraziła obawę, że będę spędzał zbyt dużo czasu z partnerką taneczną. Faktycznie, od początku lutego trenujemy z Kasią Vu Manh niemal codziennie. Na szczęście mamy z żoną do siebie ogromne zaufanie. Ula jako aktorka rozumie, jak to wygląda i wie, że czasem - tak na parkiecie, jak i na planie - trzeba zagrać bliskość z kimś obcym. Chcemy, żeby widz uwierzył w miłość, którą widzi na ekranie, dbamy więc o odpowiedni efekt. Jednak nie kryją się za tym żadne emocje.
"Na sygnale" od początku emisji stało się hitem. Po "Tańcu..." pana rozpoznawalność pewnie jeszcze wzrosła.
- Szczerze mówiąc, od kilku tygodni nie mam nawet czasu wyjść na ulicę i się o tym przekonać. Kursuję tylko między salą prób a planem zdjęciowym. Ale miałem informacje od produkcji "Na sygnale", że od pierwszego odcinka "Tańca..." oglądalność serialu rośnie. Przybywa mi też fanów w mediach społecznościowych. Mam szczęście, że gram pozytywnego bohatera. Dzięki temu moje spotkania z widzami zawsze były bardzo miłe.
Podobno muzykalny z pana typ...
- Od dziecka marzyłem o tym, żeby zostać gwiazdą rocka. Nie ziści się to już raczej, ale dzięki aktorstwu może mi się przydarzyć na chwilę. W filmie wcieliłem się raz w muzyka rockowego. Wykorzystałem to, że umiem grać na gitarze. Grywam też na perkusji, a poczucie rytmu przydaje mi się w tańcu do zapamiętywania układów. Głosu niestety po mamie nie odziedziczyłem, ale staram się, jak mogę. Jako nastolatek grałem w kościelnym chórze na afrykańskim bębenku. W jednym z odcinków "Tańca..." odwiedziliśmy tamten kościół z kamerą. Pochodzę z małej wioski, jest w niej 31 domów. Kościół był dla mnie zawsze miejscem szczególnym. Od 7. roku życia służyłem tam jako ministrant, później przyszedł czas na chór...
Żona wspiera pana z widowni?
- Tak, zawsze przy mnie jest. We wszystko, co robię, wkładam dużo energii, co z kolei wiąże się ze stresem. Przed odcinkami na żywo jestem pełen obaw. Zaczyna się to we środę, w czwartki nie mogę już spać. Żona mnie pociesza, kibicuje, a jej obecność na widowni jest mi bardzo potrzebna. Gdybym podczas występu myślał, że program ogląda 3 mln widzów, chyba bym zwariował. Dlatego myślę o żonie, rodzicach, siostrach. To dla nich tańczę, jest mi wtedy o niebo lepiej.
Żona pochodzi z USA. Często tam bywacie?
- Ula urodziła się w Stanach. Jej rodzice zdecydowali się jednak wrócić do Warszawy, gdy miała roczek. W USA byliśmy ładnych parę razy, bo marzy nam się, by zagrać choć epizod w amerykańskim serialu czy filmie. Udało nam się znaleźć agenta, co wcale nie jest proste. Kto wie, może i nasz amerykański sen się spełni?
Czego zatem panu życzyć? Kryształowej Kuli czy kariery za oceanem?
- Chwili odpoczynku! Szczęśliwie udało mi się wyjechać na święta do rodzinnych Gortatowic, odetchnąłem trochę i spędziłem czas z bliskimi. Życzyłbym sobie, żeby stres łatwiej ode mnie odchodził, a w kolejnych odcinkach programu mam nadzieję częściej myśleć raczej o intencjach i temacie tańca niż o samych krokach.
Paulina Masłowska