Co robimy, kiedy nie oglądamy filmów...
W festiwalowym życiu dziennikarza piszącego o filmie zdarzają się też takie dni, w których liczba przeprowadzonych wywiadów przewyższa ilość obejrzanych filmów. Przyjemność krótkiej rozmowy z niektórymi artystami bywa bardziej inspirująca od długich minut spędzonych przed kinowym ekranem.
Na tegorocznym Plus Camerimage amerykański reżyser, który skończył niedawno zdjęcia do swojego 24. filmu "Trespass" z Nicole Kidman i Nicolasem Cagem, odbierze podczas gali zamknięcia imprezy nagrodę specjalną. Są bardziej rozpoznawalne nazwiska w świecie amerykańskiego kina, wystarczy jednak pobieżny rzut oka na listę gwiazd, z którymi współpracował Schumacher, że przeciętnemu widzowi musi zapalić się lampka ostrzegawcza. Oho! To jest ktoś! Wymieniam z pamięci: Colin Farrell, Anthony Hopkins, Donald Sutherland, Cate Blanchett, Michael Douglas, Jim Carrey, George Clooney...To tylko początek listy.
Ciekawy z punktu widzenia festiwalu Plus Camerimage jest jednak fakt, że Schumacher rzadko pracuje z dwa razy z tym samym operatorem. Impreza, która podkreśla wyjątkową wagę długotrwałych twórczych związków między reżyserem i operatorem, jest wobec tego buntownika bezradna. - To pewnie z tego powodu, że kręcę tak różne filmy - tłumaczy z właściwym sobie luzem Schumacher. Pod elegancką marynarką ma dżinsową kurtkę z postawionym kołnierzykiem, ciemne okulary na oczach.
Pytam czy jedyny jego film, który pokazywany był na tegorocznym festiwalu - "Upadek" z Michaelem Douglasem, to jego wybór, czy też sugestia organizatorów.
- W związku z tym, że nakręciłem właśnie film z Andrzejem Bartkowiakiem, który jest również operatorem 'Upadku', wybraliśmy właśnie ten obraz. Poza tym to był film, który narobił sporo zamieszania na świecie. Był dość kontrowersyjny - wyjaśnia Schumacher. Mówię mu, że to nie jedyny jego film, który został uznany za kontrowersyjny.
- Wydaje mi się, że na tym właśnie powinna polegać twórczość filmowa. Żeby wzbudzać kontrowersje - wyznaje, po czym rzuca znaczące spojrzenie mężczyźnie który usiadł tyłem tuż przy naszym stoliku i z otwartym notebookiem zaczął na nas podejrzanie łypać. Kiedy zrozumiał swoją gafę i przesiadł się do dalszego stolika, Schumacher krzyknął w jego kierunku: - Chyba nie chciałbyś, żebyśmy odkryli na jakie strony porno wchodzisz!
Agnieszka Wójtowicz-Vosloo, reżyserka filmu "After.Life", którego pokaz miał uświetnić wczoraj wręczenie Liamowi Neesonowi Nagrody im. Kieślowskiego, wpadła na wywiad ze złą wiadomością. Irlandzki aktor w związku z niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi może nie dotrzeć na wieczorną galę. - Kurczę, strasznie szkoda, wiem jak bardzo zależało mu, żeby tu być, ta nagroda ma dla niego duże znaczenie - mówi Wójtowicz-Vosloo, która koordynowała przyjazd swego aktora na Plus Camerimage.
Pytam się o jego rolę w "After.Life", słyszałem, że pierwotnie miał zagrać Alfred Molina. - Z wieloma aktorami prowadziłam rozmowy, zanim wreszcie mogłam pracować z Liamem, i wymienia nazwiska: Geofreya Rusha, Tima Robbinsa, Eda Harrisa (Joel Schumacher mógłby tylko przyklasnąć z uznaniem). - Moim marzeniem zawsze był jednak Liam. Bardzo rzadko się zdarza, żeby debiutant mógł wybierać, do tego mając do wyboru tak znakomitych aktorów. Kiedy przesłałam mu scenariusz, nie miał czasu, kręcił inny film. Czekałam jednak cierpliwie i wreszcie odpowiedział - wspomina Wójtowicz-Vosloo.
Mieszkająca w Nowym Jorku reżyserka ma w swojej karierze także niezwykłą współpracę, wykraczającą daleko poza ramy klasycznego kina - chodzi o projekt multimedialnego przedstawienia z Laurie Anderson, którego premiera odbyła się w 2004 roku w Opera Garnier w Paryżu. - Laurie Anderson zadzwoniła do studentki szkoły filmowej z propozycja współpracy? - pytam z niedowierzaniem. - Zobaczyła gdzieś na jakimś festiwalu mój pierwszy krótkometrażowy film "Pate", który bardzo jej się spodobał. Okazało się, że jesteśmy prawie sąsiadkami - wyjaśniła Wójtowicz-Vosloo. Lou Reed? - Kręcił się od czasu do czasu, wchodził, wychodził - skwitowała.
Liam Neeson nie dojechał do Bydgoszczy. Wójtowicz-Veloso już przed pełną salą Opery Nova tłumaczyła, że kiedy pierwszy raz spotkała irlandzkiego aktora, dużo rozmawiali właśnie o Kieślowskim. Dodała również, że Neeson zawsze doszukiwał się podobieństw między Irlandczykami i Polakami. Samoloty może i nie latały, ale łączność internetowa działała w Bydgoszczy bez zarzutu. Przed spektaklem "After.Life" festiwalowa widownia mogła więc zobaczyć na dużym ekranie nagranie Liama Neesona przepraszającego za swoją wymuszoną nieobecność.
W spotkaniu z Anochą Suwichakornpong, reżyserką "Zwyczajnej historii" - filmu, który polska widownia zna już z festiwalu Era Nowe Horyzonty, towarzyszył nam operator Ming Kai Leung. Obraz startuje bowiem na Plus Camerimage w konkursie debiutów operatorskich. Odpowiadając na pytanie dotyczące celowego zabiegu, polegającego na zaburzeniu chronologii narracji, tajska reżyserka wypaliła: - Chciałam, żeby to był rodzaj punkowego filmu. - Punkowego? - spytałem, próbując zmusić ją do sprecyzowania, co konkretnie miała na myśli. W filmie wykorzystana jest co prawda muzyka tajskich zespołów, jednak daleko jej od bycia "punkisch".
- Chodziło mi o to, że większość azjatyckich produkcji, które można zobaczyć na festiwalach całego świata, charakteryzuje się tym powolnym rytmem narracji. Te filmy są po prostu niesłychanie statyczne. Uwielbiam je, ale chciałam jakoś przełamać ten trend. Dlatego w moim filmie jest tyle zakłóceń - powiedziała Suwichakornpong.
Chcąc zilustrować wywiad stosowną fotografią, na sam koniec poprosiłem twórców filmu o zgodę na wykonanie zdjęcia. Kiedy Ming Kai Leung zobaczył mój aparat, zaproponował, żebym zrobił fotografię jego sprzętem. Wyciągnął swój podręczny aparat, dokładnie ustawił wszystkie parametry, wystarczyło tylko nacisnąć migawkę. Było prawie jak na planie filmowym. Nie pozostaje mi nic innego jak czekać na mejla od Ming Kai Leunga. I utwierdzać się w przekonaniu, że filmy są jak ludzie, którzy je nakręcili. I na odwrót.
Tomasz Bielenia, Bydgoszcz