"Czarna Pantera" [recenzja]: Na cześć uciśnionych
Zawsze, gdy wydaje się, że wytwórni Marvel kończą się pomysły na kolejne historie, zaskakuje ona czymś zupełnie nowym. Tak jak po "Thorze: Mrocznym świecie" pojawili się "Strażnicy galaktyki", tak po (nomen omen) "Thorze: Ragnaroku" na ekrany trafia "Czarna Pantera". Film Ryana Cooglera to jedna z największych niespodzianek w historii studia - taktowny hołd poświęcony czarnoskórej społeczności, dotąd skutecznie pomijanej w kinie superbohaterskim, a jednocześnie świetne kino rozrywkowe, które spodoba się dotychczasowym fanom.
By sprawa była jasna: nie mamy tu do czynienia z ideałem. "Czarna Pantera" ma swoje słabości, co wynika już z samej konwencji filmu. Dzieło Cooglera jest klasycznym przedstawicielem "origin stories", których głównym celem jest zapoznanie widowni z nowym członkiem superbohaterskiej ekipy. W związku z tym konstrukcja jest bardzo prosta: mamy bohatera po inicjacji, mamy śmiertelnego wroga, mamy walkę między nimi w imię świata. "Czarna Pantera" nie próbuje być pod tym względem tworem wyjątkowym. Ale stylistyczna spójność, plejada ciekawych bohaterów i masa widowiskowych scen już z niej wyjątek robią.
Po śmierci ojca (zaprezentowanej w "Kapitanie Ameryce: Wojnie bohaterów"), książę T’Challa (Chadwick Boseman) przejmuje tytuł króla Wakandy - małego państwa ukrytego przed oczami śmiertelników wśród afrykańskich stepów. Wraz z koroną na jego barki spada ciężar ochrony pięciu zamieszkujących Wakandę plemion. Pomóc w tym ma boska moc Czarnej Pantery - przekazywana kolejnym władcom podczas koronacji wraz ze stworzonym z potężnego vibranium kostiumem.
W tym samym momencie przypomina o sobie łotr Ulysses Klaue (Andy Serkis), który w duecie z tajemniczym Erikiem Killmongerem (Michael B. Jordan) czai się na drogocenne zasoby Wakandy. By go wytropić, T’Challa zbiera ekipę przyjaciół złożoną z siostry Shuri (Letitia Wright), byłej dziewczyny Nakii (Lupita Nyong’o) i agenta CIA Rossa (Martin Freeman)... To jednak nie jedyni przedstawiciele afrykańskiego uniwersum. U boku superbohatera staje po drodze jeszcze cała plejada fascynujących postaci: od wojowniczej agentki Okoye (Danai Gurira), przez zrównoważonego tradycjonalistę Zuriego (Forrest Whitaker), aż po agresywnego przywódcę M’Baku (Winston Duke).
"Czarna Pantera" to prawdopodobnie najlepszy film Marvela, jeśli idzie o kreację bohaterów. Ich osobowości są wyraziste, motywacje przejrzyste, a przemiany uzasadnione. Ponadto po raz pierwszy tak ogromną rolę odgrywają silne postaci kobiece - swoje momenty mają zarówno genialna młoda naukowiec - Shuri, obdarzona dobrym sercem Nakia, jak i odważna Okoye. Co równie ważne, "Czarna Pantera" może się pochwalić najlepszym arcywrogiem w kinie superbohaterskim chyba od czasu batmanowskiego Jokera - i mowa tu nie o granym przez Serkisa Klaue, lecz o kreowanym przez Jordana Killmongerze. Ba! Jest to postać tak wiarygodna, że nieraz można się złapać na tym, iż to właśnie jego racje rozumie się najlepiej, a jemu samemu zaczyna kibicować...
Dzięki temu zestawowi postaci z interesującym antagonistą i protagonistą na czele, tak klarownie i mocno wybrzmiewa przesłanie "Czarnej Pantery". Nowe dzieło twórcy "Creed: Narodziny legendy" jest, o dziwo, istotną wypowiedzią na temat wolności, równości i tradycji. Kontekst kulturowy, w którym osadzony jest film, odgrywa tu niebanalną rolę. Od początku widać, że twórcy mają świadomość delikatności podejmowanych kwestii i o rasizmie opowiadają bez manipulacji, w znacznie dojrzalszy sposób, niż można by się spodziewać po amerykańskim blockbusterze. Fenomenalnie sprawdza się również "afrykańskie" tło - czy to na poziomie scen związanych z rytuałami, czy gdy oceniamy dbałość o detale kostiumów.
Wraz z dopracowaną stroną wizualną i rewelacyjną ścieżką dźwiękową (połączenie rapu i regionalnych instrumentów), z "Czarnej Pantery" wyłania się przemyślany obraz świata: pełen kolorów, różnic, trochę na granicy snu i jawy. Wakanda w oczach Cooglera to raj, o którym w rzeczywistości czarnoskórzy mogą jedynie marzyć i ten ton jest obecny w całym filmie. W kwestii narracji mamy natomiast do czynienia z klasycznie poprowadzonym thrillerem z elementami efekciarskiej przygodówki. Jest intryga, której rozwiązanie może okazać się szokiem, jest sekwencja szpiegowska jak z rasowego filmu detektywistycznego, jest i parodia słynnych scen "prezentacji gadżetów" prosto z Bonda.
Oczywiście, wciąż nie brak tu "marvelizmów" w stylu wymuszonych żartów czy sztucznej ekspozycji postaci. Na sensem istnienia niektórych sekwencji nie warto się zastanawiać, tak samo jak nad logiką działań pojedynczych bohaterów. W uszy kłują czasem dialogi, a część wydarzeń rozgrywa się tylko po to, by sprowokować kolejne konflikty. Na te ułomności można jednak spojrzeć łaskawym okiem, bo "Czarnej Panterze" udaje się inna, ważniejsza rzecz - to film, który prawdziwie porusza. A umówmy się: jeśli dokonuje tego widowisko o superbohaterach, można dla niego znieść nawet nachalny product placement.
7,5/10
"Czarna Pantera" (Black Panther), reż. Ryan Coogler, USA 2018, dystrybutor: Disney, premiera kinowa: 14 lutego 2018 roku.