"La La Land" [recenzja]: Musical w stylu retro
Pierwszy sprawdzian naszej wyrozumiałości twórcy "La La Land" przeprowadzają już w otwierającej film sekwencji na kalifornijskiej autostradzie. W popisowym kawałku "Another Day of Sun" grupa nieznanych sobie osób zaczyna, ot tak tańczyć i śpiewać wśród morza stojących w korku aut. Postacie kręcą piruety, robią szpagaty, skaczą i klaskają w takt żywiołowej melodii. Jeśli Waszym zdaniem, brzmi to jak opis najwspanialszej rzeczy na świecie, to znak, że "La La Land" jest dla Was stworzony.
Nowe dzieło Damiena Chazelle'a ("Whiplash") w całości cechuje się takim właśnie oderwaniem od rzeczywistości, charakterystycznym dla klasycznych musicali, na których reżyser się wzoruje. Prosta opowieść o uczuciu między początkującą aktorką Mią (Emma Stone) i niespełnionym muzykiem Sebastianem (Ryan Gosling) to przykład kina, które można określić słowem "wdzięczny". Słodko-gorzka, bajkowa przypowiastka o cenie sukcesu, spełnianiu marzeń i wyborach, które czekają nas po drodze, służąca jako barwna przypominajka, że nigdy nie można mieć w życiu wszystkiego.
"La La Land" daleko jednak do przygnębiającego moralitetu. Choć film niejeden raz wpędzi Was w melancholijny nastrój, jest przede wszystkim pochwałą ludzkiej pasji, wyrwaną jakby z innej kinowej epoki. Tę pasję i głęboką miłość do starego kina czuć tutaj w każdym kadrze, każdym geście i w każdej piosence. Rzadko używane współcześnie środki filmowe, takie jak wyciemnienia czy szwenki, stanowią w "La La Land" podstawowe spoiwo między scenami. Retro-atmosferę podkreślają też fenomenalne jazzowe kompozycje, stylowe kostiumy głównych bohaterów i pomysłowa, choć bardzo oszczędna scenografia.
Gdy doda się do tego natychmiast przywołujący lata 50. i 60. poprzedniego stulecia system CinemaScope, który zastosowano przy produkcji filmu, nawiązującą do dzieł mistrzów gatunku pracę kamery oraz kilka energicznych choreografii rodem z "Deszczowej piosenki", wyłania się obraz filmu zupełnie niezwiązanego z teraźniejszością. Rozgrywająca się w dzisiejszym Los Angeles historia Mii i Sebastiana jest jednak tak uniwersalna, że cały ten sentymentalizm staje się dla niej jedynie uroczym dodatkiem. Tym bardziej wymownym, że każdy z twórców i aktorów wzbogacił fabułę musicalu o swoje wspomnienia zza kulis Hollywood.
Popkulturowe nawiązania nie są jednak w stanie zagłuszyć przekonania, że "La La Land" to film z cyklu "style over substance". Pięknie wystylizowany, nastrojowy i najzwyczajniej w świecie ładny, ale zdecydowanie za mało treściwy. Z rozwlekłego wątku miłosnego zalatuje banałem, finałowa sekwencja ma w sobie dużo pretensjonalności, a poruszone tematy, choć budzą emocje, nie są niczym odkrywczym. Retro-klimat robi swoje, lecz z czasem nieco też uwiera, zwłaszcza, gdy reżyser nadużywa tradycyjnych środków w niezrozumiały sposób.
Emma Stone i Ryan Gosling, wprawieni w graniu kochanków (m.in. "Kocha, lubi, szanuje"), również nie do końca spełniają pokładane w nich nadzieje. Są uroczy, a swoją chemią mogliby obdzielić pół Kalifornii, ale nie grają w gruncie rzeczy nic ponad to, do czego nas wcześniej przyzwyczaili. Z piosenkami radzą sobie wyśmienicie, choć też się nie przepracowują - klasycznych musicalowych wstawek w "La La Land" jest zaledwie kilka i to głównie w pierwszej, znacznie żywszej części. Natomiast wraz z rozwojem akcji i skupieniem na bardziej melodramatycznych epizodach, tempo akcji siada. Po seansie nie da się oprzeć wrażeniu, że czegoś w filmie zabrakło - chociażby mocnej puenty.
Kto kocha musicale i kupuje tę roztańczoną konwencję nie powinien jednak mieć "La La Land" wiele do zarzucenia. Numery wokalne zwalają z nóg, palce po paru chwilach same zaczynają wystukiwać rytm, a wesoła aura na ekranie udziela się i na widowni. Poza tym duetu Emma Stone - Ryan Gosling trudno nie doceniać. Podczas gdy panie będą rozwodzić się nad wrodzonym magnetyzmem Goslinga, panowie mogą podziwiać nieziemski czar Stone. Dla każdego coś dobrego.
7/10
"La La Land", reż. Damien Chazelle, USA 2016, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 20 stycznia 2017 roku.