Wszechstronny Hugh Jackman
Hugh Jackman jest niekwestionowaną gwiazdą w swojej rodzinnej Australii i w USA, na deskach broadwayowskich scen i w kinie. Zabójczo przystojny 44-latek równie dobrze, co z aktorstwem, radzi sobie ze śpiewem i tańcem.
Jakby tego było mało, jest typowany na zwycięzcę tegorocznej rywalizacji o Oscara dla najlepszego aktora pierwszoplanowego za swoją interpretację postaci Jean Valjeana w "Les Miserables. Nędznikach". Co prawda, część ekspertów przypomina, że na drodze Jackmana do jego pierwszej złotej statuetki stoi jeszcze Daniel Day-Lewis...
Niemniej jednak Australijczyk już może mówić o ogromnym sukcesie. Ale, co ciekawe, jego udział w wielkim projekcie Toma Hoopera (będącym kinową adaptacją słynnego broadwayowskiego musicalu "Les Miserables", opartego na klasycznej powieści Victora Hugo "Nędznicy") wcale nie był sprawą przesądzoną. Droga do zagrania Valjeana - zbiegłego więźnia, który poprzez pomoc uciśnionym chce odkupić swoje winy - była długa i wyboista, zaznacza Jackman, szykując się do przedstawienia mi szczegółowej relacji. Najpierw jednak z przepraszającą miną sprząta pospiesznie bałagan, jaki jego dzieci pozostawiły w luksusowym apartamencie jednego z hoteli na Manhattanie...
- Walczyłem o tę rolę jak lew - zaczyna wreszcie, sadowiąc się wygodnie w fotelu. - O planach przeniesienia tego musicalu na ekran po raz pierwszy usłyszałem od mojego agenta, który zasugerował mi, że powinienem spróbować dołączyć do obsady. Poprosiłem więc Toma Hoopera o spotkanie. Widzieliśmy się kilka miesięcy wcześniej, podczas ceremonii rozdania Oscarów, na której Tom odebrał statuetkę dla najlepszego reżysera za "Jak zostać królem".
- Podczas tego spotkania miło nam się gawędziło, więc w pewnym momencie po prostu wypaliłem: "Słuchaj, Tom, bardzo zależy mi na tym, żeby zagrać Jeana Valjeana. Zaproś mnie na przesłuchanie". On na to: "Chwila, moment! Nie wiem, co słyszałeś, ale to jeszcze nic pewnego! Na razie dopiero rozważam taka opcję". Rozstaliśmy się w końcu, a ja pomyślałem: "Może zachowuję się zbyt agresywnie...".
- Po upływie miesiąca okazało się jednak, że Tom faktycznie realizuje "Nędzników", a ja sam zostałem zaproszony na casting - kontynuuje Jackman, kręcąc głową, jakby wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć w to, co się stało. - Najpierw przez godzinę śpiewałem piosenki z musicalu pod okiem dyrektora muzycznego, a następnie odbyłem trzygodzinną rozmowę z Tomem.
Rozmowę, którą w pewnym momencie przerwał sam...
- Pamiętam, że w którymś momencie spojrzałem na zegarek i krzyknąłem: "To już ósma?! Przepraszam cię bardzo, ale muszę położyć dzieci spać" - mówi aktor z rozbrajającym uśmiechem. - Chyba nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się przerwać przesłuchania.
Ale dostał tę rolę. I natychmiast okazało się, że oznacza to zmierzenie się z legendą. Każdego dnia, każdej godziny, ktoś gdzieś na świecie czyta właśnie powieść Hugo albo ogląda słynny musical z muzyką Claude-Michela Schonberga i librettem Alaina Boublila. Ten ostatni po raz pierwszy wystawiony został w 1980 r. w Paryżu. Pięć lat później miała miejsce jego londyńska premiera, a w 1987 r. zaprezentowano go na Broadwayu, gdzie wystawiono go aż 6680 razy, zanim w 2003 r. zdjęto go z afisza. Ekranowa adaptacja takiego dzieła - bez względu na fakt, iż wcześniej samą książkę przekładano na język filmu aż siedem razy - musiała budzić ogromne oczekiwania; niemal zbyt ogromne, by można było im sprostać.
- Książka Hugo to klasyka, a nieprzemijająca popularność klasyki ma swoje źródło w tym, że w takich powieściach jest coś ponadczasowego - mówi Hugh Jackman. - Ja sam nigdy nie spotkałem się z tak prawdziwym i trafnym opisem człowieczego losu. Słowa pisarza - osadzone przecież tak mocno w konkretnej epoce - brzmią aktualnie również dzisiaj. Wątki "Nędzników" wciąż można odnieść do czasów nam współczesnych. A bohaterowie są fenomenalni, fantastyczni - i na zawsze takimi pozostaną.
- Osobną kwestią jest muzyka. Nie wiem, jak autorom musicalu udało się w tak wspaniały sposób dopasować dźwięki do historii przedstawionej w powieści - ale ich dzieło budzi we mnie najwyższy zachwyt. Podobnie jak literacki pierwowzór, jest fantastyczne i ponadczasowe. Wybrzmiewa równie mocno dziś, co w dniu premiery. To wszystko tłumaczy, dlaczego ludzie tak kochają ten musical, i dlaczego tak silnie on do nich przemawia.
Wszystkie piosenki w filmie były śpiewane przez aktorów na żywo na planie. Hugh Jackman wykonujący "Who Am I?" czy Anne Hathaway wyśpiewująca los nieszczęsnej Fantine w "I Dreamed a Dream" - to jednoczesny popis aktorstwa i umiejętności wokalnych tych artystów. Tutaj nie było mowy o żadnych powtórkach ani o późniejszym dogrywaniu wokali.
- To widać - zapewnia Jackman - i to właśnie sprawia, że widz doświadcza jednocześnie najlepszych przeżyć, jakie mogą zaoferować mu kino i teatr. Chciałbym w tym miejscu zaznaczyć, że akompaniament również rejestrowany był na żywo. Muzycy siedzieli w pomieszczeniu obok i obserwowali nas na ekranie. Było to o tyle trudne, że czasami my, aktorzy, zmienialiśmy tempo utworu kierując się tym, co w danym momencie czuliśmy. Z tego też powodu montaż był nie lada wyzwaniem. Tom rozwiązał to w ten sposób, że filmował każdą śpiewaną sekwencję za pomocą dwóch lub trzech kamer, co podczas montażu ułatwiało mu dobór ujęć.
- Wyzwań natury wokalnej było więc mnóstwo - dodaje. - Zdarzało mi się już śpiewać w filmach, ale nigdy wcześniej nie były to sceny kręcone na szczycie góry czy w minusowej temperaturze. Bywało też, że tego rodzaju sekwencje kręciliśmy nieprzerwanie przez kilkanaście godzin. Dzięki Bogu, nikt się nie rozchorował. Ale stawka była tego warta.
"Les Miserables. Nędznicy" to jeden z najpoważniejszych kandydatów do Oscarów w najbardziej prestiżowych kategoriach. Jackman nie kryje zadowolenia z powodu medialnego szumu, jaki towarzyszy filmowi Hoopera.
- Osobiście już od dawna marzyłem o tym, żeby wystąpić w musicalu - mówi. - Tego rodzaju projekty realizowane są dość rzadko, jako że uważane są za wielce ryzykowne - i chyba słusznie. Lata 50., nazywane złotą erą musicali, minęły bezpowrotnie. W tamtych czasach widzowie walili drzwiami i oknami na takie filmy. Dziś, zanim pójdą do kina, muszą usłyszeć, że film jest dobry, i słusznie. Nie ma nic gorszego niż zły musical. Odrobina medialnego szumu z pewnością więc nie szkodzi.
Przełomowym momentem w amerykańskiej karierze Hugh Jackmana był 2000 rok i premiera superprodukcji "X-Men", w której po raz pierwszy wcielił się w Wolverine'a, jednego z bohaterów uniwersum Marvela. Jak sam mówi - fakt, że awansował do roli gwiazdora w sposób tak nieoczekiwany, był dla niego przeżyciem ekstremalnym. Nie znaczy to jednak, że nowo zdobyta sława wytrąciła go z równowagi.
- W porównaniu z wieloma moimi kolegami, na pewno byłem do tego lepiej przygotowany - stwierdza. - Na coś takiego nigdy nie jest się gotowym w 100 procentach, ale pamiętajmy, że miałem już 30 lat. W tym wieku człowiek ma już mniej więcej ukształtowaną osobowość. Trochę już przeżył i widział. Poza tym byłem szczęśliwym mężem i ojcem.
- Owszem, było to coś wspaniałego, co otworzyło przede mną nowe drzwi i dało możliwości, o których nawet nie śniłem. Wydaje mi się jednak, że w głębi serca cały czas pamiętałem o tym, co wiąże się z popularnością na tak wielką skalę. Gdyby spadło to na mnie dziesięć lat wcześniej, wszystko mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej.
Po "X-Men" posypały się kolejne propozycje. Australijczyka można było podziwiać w takich filmach, jak "Serce nie sługa" (2001), "Kod dostępu" (2001), "Kate i Leopold" (2001), "Van Helsing" (2004), "Scoop - Gorący temat" (2006), "Źródło" (2006), "Australia" (2008) czy "Giganci ze stali" (2011). A jeszcze w tym roku kalendarzowym widzowie ponownie zobaczą go w roli Wolverine'a, w filmie pod tym samym tytułem.
Jackman jest w pełni usatysfakcjonowany dotychczasowym przebiegiem swojej kariery - nawet jeśli nie każdy z projektów, w których brał udział, okazał się hitem.
- Trzeba pamiętać, że aktor nie zawsze ma nieograniczone pole manewru, chociaż wielu tak właśnie sądzi. Tak właśnie było ze mną. Na początku swojej zawodowej drogi kierowałem się głównie chęcią uczenia się nowych rzeczy. "X-Men" był jednym z pierwszych moich filmów. Wiedziałem, że muszę wciąż doskonalić warsztat, dlatego później przyjmowałem propozycje ról w obrazach reprezentujących różne gatunki. Dlatego zagrałem w romantycznych komediach "Serce nie sługa" i "Kate i Leopold". Pracowałem z różnymi aktorami i - co najważniejsze - nie zakładałem, że porzucę aktorstwo, jeśli jakiś film z moim udziałem nie zawojuje widzów i krytyków. Ryzykowałem.
- Popełniałem też błędy. Nie będę szczegółowo się nad tym rozwodził, ponieważ nie chcę sprawiać przykrości osobom, które były zaangażowane w te konkretne przedsięwzięcia. Powiem tylko tyle: już jakieś dziesięć lat temu przekonałem się, że robienie czegoś tylko dlatego, że w danym momencie wydaje się to być krokiem we właściwym kierunku, może się później na człowieku zemścić. Jeśli coś pójdzie nie tak, trudno o tym zapomnieć.
- Podejmując decyzje zawodowe, wybieram te projekty, w które zwyczajnie wierzę. Postępuję tak od czasu, kiedy zagrałem Petera Allena (australijskiego tancerza i piosenkarza, który w 1992 r. zmarł na AIDS - red.) w musicalu "The Boy from Oz". Wszyscy - za wyjątkiem mojego agenta - powtarzali mi, że nie powinienem przyjmować tej roli. Opinie recenzentów były miażdżące. Ale ja cały czas mówiłem sobie, że przecież widzom podoba się ta historia. Czułem, że to był dobry wybór. Nie byłem zły na siebie mimo złych recenzji - i tak jest do dziś, jeśli tylko wierzę w autentyczność danego przedsięwzięcia.
- Po latach okazało się, że zarówno Woody Allen, jak i Darren Aronofsky, a także Steven Spielberg oglądali mnie w "The Boy of Oz". Pracowałem z każdym z tych wielkich reżyserów - i wiem jedno: nie dostałbym tych ról, gdyby nie tamten musical.
- Wtedy właśnie zyskałem pewność, że człowiek może popełniać błędy - a jeśli popełnia je, kierując się szlachetnymi pobudkami, porażka nie powinna wzbudzać w nim wyrzutów sumienia.
© 2012 Ian Spelling
Tłum. Katarzyna Kasińska
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!