"Żelazna Dama": Kuj żelazo, póki gorące
"Żelazna Dama" ("The Iron Lady"), reż. Phyllida Lloyd, USA / Wielka Brytania 2011, dystrybutor Best Film, premiera kinowa 10 lutego 2012 roku.
"Żelazna Dama" nie jest biograficznym monumentem wystawionym Margaret Thatcher. Film opowiada o momencie, w którym chorobliwie ambitna jednostka nie ma już jak i dokąd się piąć. Siedząca w fotelu, słabnąca w oczach "Maggie" nie ma już z kim krzyżować, stanowiącego jej kościec żelaza. Hemingway w tym momencie palnął sobie dubeltowo w łeb, Margaret rozpaczliwie przytapia nas w resentymencie za skąpanymi w bitewnym pyle salami parlamentu.
Widz w filmie Phylidii Lloyd nie ma przywileju bycia muchą na ścianie, towarzyszącą niepostrzeżenie poczynaniom głównej bohaterki w najważniejszych dla Wielkiej Brytanii, Europy i świata momentach. Nasz punkt widzenia uzależniony jest od kaprysów pamięci starszej kobiety, która wsłuchując się w swoją samotność, będącą konsekwencją jej życiowych wyborów, szuka potwierdzenia ich słuszności.
Podróż, jaką odbywamy z bohaterką, pomijając brak równie bombastycznych wizualnych fajerwerków, przypomina nieco schemat przedstawiony w "Incepcji". Już w pierwszej scenie filmu widzimy, jak ojciec bohaterki instaluje w głowie córki zrąb idei, które w trakcie rozwoju fabuły będą pęcznieć i krzepnąć w formie twardych żelaznych bloków.
Metal pobrzękujący w tytule filmu jest źródłem siły i wyjątkowości głównej bohaterki, w ostatecznym rozliczeniu, kiedy ta utraci pod stopami twardy grunt, stanie się jednak nieznośnym balastem, ściągającym ją na samo dno znienawidzonej bezsilności. Zapiekła w poglądach i niewzruszona w postawie "Maggie" z rosnącym rozgoryczeniem będzie obserwować świat, który ośmielił się jej sprzeciwić i zmienić w innym od przewidywanego kierunku. Phylidii Lloyd udało się uchwycić tę przedziwną właściwość naszej rzeczywistości, której oblubieńcy, dzięki temu samemu zespołowi cech, osiągają szczyty popularności i osuwają się w ściek historii.
"Żelazna Dama" nie jest filmem politycznym per se, oceniającym, ferującym wyroki lub oferującym podsumowanie okresu rządów Thatcher; proponuje jednak dość wyraźną perspektywę na to jak nieuchronnie prywatne zlewa się z politycznym. Jest opowieścią o tym, jak trudno rozdzielić indywidualne neurozy i lęki od interesu państwowego; opowieścią, która nie zaszkodziłaby naszej klasie politycznej.
Jednocześnie, pomimo całej tej hardości, szczęku oręża i gwałtownych dysput, jest w "Żelaznej Damie" coś miękkiego. Kolory, poduchy, łóżka i krzątająca się w obrębie czterech ścian bohaterka. Wzuwająca kolczugę i zasłaniająca się puklerzem ironii w starciach towarzyskich i niemal romantycznie rozestetyzowana we własnych wnętrzach.
I właśnie te momenty, pluszowe różowe spójniki, sprawiają że film jest dla widza grząski. Biegniemy z fabułą, wprawiając w drżenie metaliczną posadzkę, a wibrujące dźwięki rozchodzą się po strzelistych wnętrzach, by za chwilę ugrząźć w przytulnych domowych pieleszach. Jeśli ten zabieg ma nas tym dotkliwiej uczulić na towarzyszącą pozbawionej władzy bohaterce nudę, to udało się w dwójnasób. Odnoszę jednak wrażenie, że chodzi tu raczej o autoerotyczny popis możliwości aktorskich Meryl Streep, do którego po wcześniejszych Ach, chciano dodać Och. Mi pomimo całkiem dużej sympatii, po zakończeniu seansu wyrwało się jednak: Uff.
6,5/10
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!